25 sezonów serialu – to doprawdy gigantyczna liczba.
Co to może oznaczać? Na przykład produkcję wybitnie idealną, zabawną, pomysłową. Dziś chciałbym podzielić się krótką opinią o ulubionym (?) serialu animowanym amerykanów.
The Simpsons
Otwarcie przyznam się do jednego małego grzechu: jestem dopiero po czterech sezonach i zaczynam piąty. Tak więc generalnie moje zdanie, może nie mieć wiele wspólnego z dzisiejszą rzeczywistością, aczkolwiek nie sądzę, aby coś mogło się zmienić w odcinkach kolejnych.
Simsonowie są chyba troszkę wzorowani na Świecie według Bundych – jest to możliwe, ponieważ dzielą je dwa lata różnicy. Tutaj jednak – w ogóle nie jest śmiesznie. Owszem, o ile zdarza się, że jest zabawnie – tak cała fabuła jest niezwykle smutna, przytłaczająca i żenująca.
Odcinki, w których Homer nie jest w stanie zapewnić choinki na święta, lub pije w barze gdy jego dzieci potrzebują stroika do saksofonu podczas ważnego występu – przeplatają się z takimi w których Marge nie jest w stanie zebrać pieniędzy na opłacenie podstawowych rachunków.
Nie bijcie mnie – Simpsonowie: Wersja Kinowa była zupełnie innym gatunkiem filmowym, była przygodą. Odcinała się od wszechogarniającego smutku Springfield. Jeśli to z tego filmu kinowego czerpiecie wiedzę – raczej nie zaczynajcie oglądania serialu.
Nie mówię, że jest beznadziejny – skąd, jest bardzo dobry. A na Halloweenowe odcinki specjalne – czekam zawsze z wywieszonym jęzorem, ale przyzwyczajonym do Family Guy czy American Dad – muszę to powiedzieć: tu jest bardzo, bardzo smutno.
W najnowszych sezonach mogło się coś zmienić, może żółte ludki faktycznie są idealną parodią amerykańskiego społeczeństwa, może jest tu masa popkulturowych odniesień – ale to troszeczkę za mało. Jakiś czas później zacząłem na poważniej oglądać Miasteczko South Park – i mimo, że dużo wulgarniejsze – przynajmniej nie jest smutne.
Jest to o tyle dziwne, że wszelkie opinie na siłę sugerują kultowość serialu oraz jego niezliczone walory. Grałem w różne gry konsolowe dziejące się w tym świecie – i były super. Kinówka przez pierwszą połowę też. A serial? Może z czasem ewoluował, ale pierwsze spotkanie z uzupełnianiem klasyki może być bolesne.
Czujcie się ostrzeżeni. I lepiej włączcie „Futuramę” tego samego twórcy.