W bodajże marcowym abonamencie PS+ na Playstation ukazała się gra dość nietypowa – FPS o magach. Od razu skojarzyło mi się to z Ghostwire Tokyo, albo przynajmniej z kultowym Hereticiem. Ponieważ opłacam abonament już od ponad 5 lat, a o grze nigdy nie słyszałem – postanowiłem sprawdzić o co dokładnie chodzi. Moje niesłyszenie, moja ignorancja miała jednak solidne podstawy – grę stworzyło małe studio o nazwie Ascendant Studios, które jednak (i tu zaświeciła mi się lampka!) działało pod dużym wydawcą: Electronic Arts. Którzy to jednak położyli premierę i marketing, przez co tytuł… przeszedł kompletnie bez echa. Postanowiłem opisać tę grę jako notkę na moim Facebooku, jednakże tekst rozrósł się na tyle, że trafiła na bloga. Dlaczego? Od początku, otóż kilka dni temu zainstalowałem Immortals of Aveum, po 10 minutach dostałem migreny od pracy kamery i ogólnie bardzo rozwleczonego początku. Bliski więc byłem odinstalowania i puszczenia tego epizodu w niepamięć, a pomiędzy jedną a drugą partyjką w Apex Legends powiedzenia kolegom, że grałem i że kiepska gra jakich wiele… z jakiegoś jednak powodu dałem jej kolejne 10 minut i….
Wsiąkłem na całe 15 godzin. Odinstalowanie jej po chwili byłoby maksymalnie nieuczciwe, bo to naprawdę fajna gra. Wcielacie się w postać imieniem Jak (serio, zabrakło megabajtów na Jack?), który odkrywa w sobie magiczną moc i zostaje Maginem, a wkrótce dołącza do zakonu Nieśmiertelnych (w grze okaże się, że śmiertelnych aż za bardzo). Świat pogrążony jest w chaosie, bo magia jest niestabilna, tworzą się wyrwy, a wogóle to jest bliska wyczerpania – więc rozmaite kraje tłuką się między sobą od stuleci. No i wchodzimy my.
Sama gra jest strzelanką pierwszoosobową, ale to co ją wyróżnia to brak… broni. Otóż praktycznie na start dostajemy trzy pierścienio-rękawice, które strzelają magią w trzech kolorach. Zielona to właściwie samonaprowadzający karabin maszynowy, niebieska to coś w rodzaju snajperki, a czerwona to strzelba. Dostajemy również trochę dodatków jak tarcza, bicz pozwalający przemieszczać się i przyciągać wrogów, albo ogłuszczacz czy kapsułki zwalniające czas – i ruszamy do walki. Mechaniki są bardzo przyjemne, jednym klawiszem zmieniamy kolory czarów i po prostu walim we wszystko co się rusza. Pomaga nam w tym świetnie rozpisane drzewko rozwoju, które niejako zmusza nas w inwestowanie w coraz to nowe perki i wzmocnienia. Nie jest tak, że zielona magia (najlepsza i najszybsza!) jest tutaj magią lecznicą, wszelkie tego typu usprawniania rozsiane są po każdym drzewku, dzięki temu kluczowe umiejętności nigdy nie zostają w tyle, a każdy typ broń przez całą grę jest jednakowo mocny. Znaczy prawie, bo po świecie gry rozsiane są magiczne skrzynki z których może wypaść nowa „spluwa” o lepszych właściwościach niż poprzednia, czasami też napotykamy na kuźnię, która pozwala nam wytwarzać nowe warianty lub ulepszać poprzednie. Same warianty to tylko trochę bardziej ozdobione pierścienio-rękawice, nie różnią się od siebie specjalnie. Kuźni używałem jednak radko lub wcale – z pokonanych bossów wypadają legendarne gadżety i to one zwykle wystarczają na ukończenie całej gry. Potwory oraz wrodzy żołnierze bywają podatni na niektóre kolory magii (np. mając czerwoną poświatę lub niebieskie elektryczne tarcze) i gra premiuje ciągłą żonglęrkę rękawicami, aby atakować kolorem przypisanym do danego wroga. Ponieważ strzelamy magią, a nie amunicją – nie musimy martwić się o zbieranie nabojów, jedynie co to rękawice co jakiś czas trzeba przeładować. Wspaniałe rozwiązanie! Dodatkowo bronie przydają się przy rozwiązywaniu zagadek logicznych – prostackich, raczej bazujących na sprawnym oku – zamknięte drzwi? Nie kłopot, na pewno w zasięgu wzroku znajdziecie kryształy w kolorach broni, naładujcie każdy z nich i drzwi puszczą. Trudniejsze modyfikacje tej zabawy to chyba jedynie czasówki, gdzie mamy określony limit na aktywowanie wszystkich trzech naraz.
Fabuła prawdę mówiąc jest dość trudna do opisania, głównie dlatego, że bywa niezwykle nudna, wkurzająca i mało ciekawa. Co jest ironiczne o tyle, a właściwie wręcz kuriozalne – że gdyby ktokolwiek w tej grze miał miecz świetlny, to uwierzylibyście, że gram w Gwiezdne Wojny. Serio, bohater z cud grzywką, przyjaciółka z dzieciństwa, magia (moc) i ten zły, który chce wszystko przejąć. A wszystko to w quasi technologiczno-pustynnej aranżacji. No bez kitu, naprawdę Gwiezdne Wojny, jest nawet trochę człekopodobnych potworów. Zabrakło tylko uroczego pluszaka, który lata nam dookoła głowy. Ponieważ gra działa na Unreal 5 (mam nadzieję, ze pamięć nie płata mi figli) postacie są wyjątkowo ładne, zresztą zagrane przez prawdziwych aktorów, dobrze stworzone, zróżnicowane i bardzo charakterystyczne. Gra jednak bardzo długo się rozkręca przez nudny jak flaki z olejem tutorial, więc przez pierwszą godzinę niby zwiedzamy świat, ale robimy to dosłownie po sznurku, od czasu do czasu zbaczając w boczną uliczkę w poszukiwaniu skrzyń. Scenariusz pełen zaskakujących zwrotów akcji, chociaż klimatyczny – zaskakuje chyba tylko osoby, które nic w życiu nie oglądały. Co znów jest ironiczne, bo pełen jest też niejasnych wyborów i generalnie wojny ukazanej w bardzo fascynujący sposób w stylu: Okej, my jesteśmy głównym dobrym i chcemy zakończyć wojnę. Ale w wojnie w sumie wszyscy są źli i wszyscy mają za uszami, to może to my jesteśmy źli? Wszak co za różnica czy wygramy my czy oni, nasze późniejsze rządy będą przecież równie zaborcze co wrogów…
Grafika jest nierówna z przewagą cudownej. Postacie wykreowane są z zachowaniem najwyższej staranności, a świat jest żywy i przepiękny. Serio, cudowne pałace, małe wioski, górskie widoki, wielkie latające statki powietrzne zasilane magią. Zagrałem w Immortals of Aveum głównie widząc fragmenty zwiastuna, gra miejscami oszałamia grafiką i ultra płynnościa, nawet gdy po ekranie latają dziesiątki kolorowych czarów – a może zwłaszcza wtedy. Gryzie się to jednak z poziomami „w świadomości, ewentualnie treningowymi”, gdzie latamy w kosmicznym niebycie, a także np. z ważnymi dla fabułu „rzekami magii”, które oplatają całą krainę. Widząc je z bliska czułem, ze trafiłem do jakiegoś starego The Elder Scrolls, lub podobnej drewnianej gierki sprzed lat. Jest dobrze, a potem… jest źle. I chociaż to prozaiczny skrót myslowy – musicie mi uwierzyć, ze tak właśnie odbiera się tą grę.
Technicznie jest całkiem nieźle, gra może ze dwa razy wywaliła się do pulpitu konsoli (uch!), ale generalnie działała bardzo płynnie i nie miała jakichś większych, widocznych gliczy graficznych. Co innego walka… ta chociaż satysfakcjonująca, to po pierwsze oparta na zbyt wielkiej ilości kill roomów (wchodzicie na nowy teren to możecie być pewni, że pojawi się 20 portali z wrogami i nie przejdziecie dalej dopóki wszystkich nie pokonacie) co byłoby nawet znośne, gdyby nie… insta death prosto z dupy. Co prawda możemy nosić przy sobie 3 kryształy leczące, ale wielokrotnie dostajemy niewiadomo skąd taką salwę, że zanim zdążymy zareagować pojawia się ekran game over. Nie mówiąc już o walkach z bossami, które nawet na easy (bo jestem już stary!) napsuły mi krwi jak mało co. Wielokrotnie krzyczałem obelki do telewizora, bo gra jest naprawdę „sędzia kalosz” i albo wparowywali mi z chuja atak za półtora posiadanego HP, albo ginąłem podczas leczenia, albo w ogóle niewiadomo kurwa skąd trafiał mnie laser, nawet gdy rękę dam sobie uciąć, że widziałem iż boss nic takiego nie robi. Kill Roomy jeszcze da się przetrwać za 2-3 razem, bo skrzynki w których możemy znaleźć leczenie czasami się respaunują,a le bossowie to już czysta loteria. Najlepiej po prostu wpieprzyć w nich wszystko co mamy w pierwszych minutach i tyle, co też jest głupie – wyobraźcie sobie, że giniecie już dwudziesty raz, a potem pokonujecie go sami nie wiedząc dlaczego – waląc ultimate’m przed siebie i na ślepo. Aha, na ślepo, bo tutejszy ult zajmuje tyle miejsca na ekranie i wyzwala tyle efektów graficznych, że gdyby nie paski energii, to nawet nie mielibyście pomyślu, gdzie szukać przeciwnika w którego odpaliliście atak. I czas wrócić do początku – migreny. Jak już wspomniałem jestem fanem Apex Legends, wieloosobowej strzelanki w której spędziłem już przynajmniej 600h (i nawet sobie radzę!). W Apexie, gdzie prujemy do żywych graczy dzieje się dużo, nie tyle co tutaj, bo tam bronie mniej się świecą, ale jest intensywnie. Tutaj przy połowie intensywności rucho chciało mi się co i raz rzygać – głównie za sprawą kamery, która działała jakoś za szybko oraz ruchu, który był zbyt bujający. Tak więc dla mniej wytrzymałych graczy, lub starych jak ja – choroba morska i lokomocyjna w jednym pakiecie. Jeszcze pół dnia po skasowaniu gry (ale ukończyłem ją!) bolała mnie głowa, a niektóre rzeczy wirowały mi przed oczami.
Dźwięk jest w porządku, muzyka zachęca do bitki, a angielski dubbing jest całkiem w porządku. Polskie napisy nie miały błędów, a NPC chętnie udzielają informacji o historii świata – ale nie rozmawiałem z nimi, mało mnie to interesowało.
Immortals of Aveum to gra pełna sprzeczności – gdybyście posadzili obok siebie kogoś i zapytalibyście w co gracie, bez zająknięcia odpowiedziałby, że w jakieś Star Warsy, bo grafika i otoczka wyraźnie idą w tym kierunku (do czego zresztą EA ma oko!). Sam system strzelania z rękawic jest satysfakcjonujący, a wrogowie oparci na słabościach zachęcają do grania każdym rodzajem czarów. Sama fabuła nie zaskakuje, trochę nudzi, ale bywa w porządku, a grafika wręcz oślepia, chociaż nie bez migren dla czulszych graczy. Immortalsi to taka gra, że gdy wymienić jej jeden plus (np. świetna grafika!) to chwilę później wymieniacie jej minus (grafika bywa do dupy i boli od niej głowa!). Właściwie każdy aspekt tej gry jest super i nie super jednocześnie – to chyba jedyna gra, która wywołała we mnie tyle sprzecznych odbiorów i kontrowersyjnych opinii. Cieszę się, że ją ukończyłem, ale mam ochotę na sesjach Apex z kolegami opowiadać o niej tylko źle. Z drugiej strony była na tyle dobra, że odstawiłem dodatek do Final Fantasy 16 i przeszedłem ją w kilka dni. Trudno przedstawić jednoznaczną ocenę, bo niektóre wspomnienia nakazują mi przekazać Wam, że „jest tak sobie, 5/10”, z drugiej otwiera się w głowie klapka: „nie było tak źle, a gierka jest dość stylowa, 8/10”. Powiem Wam tak, jeśli odebraliście ją z Playstation Plus, to dajcie jej szansę. Warto w nią zagrać, można w nią wsiąknąć, ale nie dziwię się, że nie odniosła sukcesu. Ja skończyłem fabułę, poczułem spełnienie i radość. Ale chociaż końcowy komunikat zachęcał do odkrywania świata w trybie swobodnym, mimo iż zdradził istnienie jaskiń z legendarną bronią i możliwość pokonania 6 kolejnych bossów (wrogiej armii) to… po przeczytaniu go po prostu grę skasowałem.
Ale była na tyle ważna, że zmusiła mnie do napisania tego tekstu. Pierwotnie wprost na fejsbuka, ale przekraczając 1700 znaków… jednak trafiła już na bloga. Widzicie, gra pełna sprzeczności. Gracie na własne ryzyko, ale jak już je podejmiecie… poczujecie się jak ja. Dajcie znać!