Dawno dawno temu, ktoś w Netflix’ie wpadł na złoty pomysł: nakręcić kilka własnych seriali i zdominować nimi cyfrowo-telewizyjny świat. W myśl tej idei zaczęły powstawać coraz to nowsze produkcje dla coraz szerszej i różnorodniejszej widowni. W pewnym momencie Marvel przekazał Netflix’owi prawa do swoich marek, zresztą zrobił to bardzo zapobiegawczo, ponieważ treść umowy obejmowała jedynie mniej znane i popularne serie komiksowe.
I nagle nastąpił wybuch, a był nim Daredevil. Produkcja okazała się hitem, w dodatku świetnie zrealizowanym, a to już otwarta droga do eksploatacji jego kumpli. Po przygodach niewidomego prawnika przyszedł czas na Jessicę Jones bodajże pierwszą sensownie przedstawioną superbohaterkę, która nie tylko świetnie radzi sobie na ekranie, co w dodatku dostała za przeciwnika jednego z najciekawszych „złych” w tego typu produkcjach. Myślę, że Killgrave oraz jego historia poruszyły tysiące widzów na całym świecie, a on sam okazał się jednym z najciekawszych czarnych charakterów w komiksowych produkcjach telewizyjnych. Chwilę później zadebiutował w moim odczuciu nienajlepszy Luke Cage (chociaż niektórzy bardzo go chwalą), aż w końcu kilka dni temu na Netflixie pojawił się cały sezon opowieści o Dannym Randzie czyli serial Iron Fist. Tak oto poznajemy wszystkich bohaterów i jest to ostatni przystanek przed wspólną produkcją The Defenders. Jak na tle radosnej ferajny wypada jej najnowszy członek? Śpieszę z odpowiedzią.
Danny wraca po 15 latach do rodzinnego miasta, aby odzyskać firmę swojego ojca. Pech chciał, że wszyscy myślą, iż zginął w katastrofie lotniczej i prawdopodobnie nie jest tym za kogo się podaje. Dodatkowo w spokojnej jak dotąd okolicy pojawia się nowy narkotyk.
No to po kolei: Iron Fist jest dużo ciekawszy niż wspomniany wcześniej Luke Cage, niestety znacząco odstaje od reszty swojej serialowej braci. Największym zarzutem jaki mogę w tym momencie wysnuć jest chyba to, że wszystko jak żywo przypomina mi… Arrow od DC. Cała opowiedziana historia, bohaterowie, kadry, walki i styl reżyserii wydają się być po prostu jego kopią, niestety odrobinę uboższą. O ile Arrow zachował superbohaterską stylistykę jak podwójne tożsamości i chociażby stroje. tak Iron Fist przywodzi na myśl przegadane nawalanki z lat 80. Postacie zdają się mieć bardzo podobne motywacje i charaktery, i znów rozchodzi się fabularnie o supermocny narkotyk. Nie jeden raz złapałem się na myśli, że Danny to taki Oliver, tylko gorszy, brudniejszy i mniej charyzmatyczny. Poprzednia produkcja Marvela (Luke Cage) przyzwyczaił nas przynajmniej do pięknych kadrów, w tym jedne z najbardziej sugestywnych w historii kinematografii – tutaj niestety szare i wyjątkowo nieklimatyczne ulice, uliczki i trochę komputerowego śniegu.
Jeśli chodzi o ponadnaturalne zdolności Iron Fista to nie ma za specjalnie o czym mówić. Tak więc chociaż bohater potrafi rozwalić skumulowaną energią nawet najtwardszą ścianę, to jednak na tle innych superbohaterów wypada dość mizernie. Na szczęście sceny walki momentami są nawet ciekawe, niestety bywają odrobinę za wolne, przez co wyglądają na „nauczone na pamięć”, a później na odwal się powtórzone przed kamerą. Co ciekawe druga połowa sezonu wyraźnie w tym aspekcie zyskuje – walka z pijanym mistrzem jest naprawdę zabawna – ale to chyba trochę za mało. Rodzi to we mnie dwa pytania: czemu w produkcji z kung-fu w tle walka nie jest najważniejsza, oraz czy ktokolwiek oglądałby Iron Fist’a, gdyby ten nie był produkcją Netflix’a lub Marvela? Aczkolwiek nie zrozumcie mnie źle – jest nierówno, ale oznacza to również wzloty. Natomiast to już chyba klątwa tych komiksowych adaptacji, ponieważ jak dotąd każda opowieść z tego „świata” miała emocjonujący finał lub początek, podczas, gdy ze środkiem bywało różnie.
Nie oznacza to jednak tego, że recenzowana produkcja jest serialem złym, co to to nie. Po prostu koncepcyjnie odstaje lekko od „rodziny” w dodatku kopiując nienajlepsze wzorce z innych, bardzo podobnych produkcji. Historię ogląda się sprawnie, na sceny akcji przymyka się oko i tylko zostaje nieznośne wrażenie, że to już było, a kolejny silny bohater to za mało, aby stworzyć fajną drużynę.
Aktorsko nie jest źle, Netflix postawił raczej na nieznane twarze + kilka gościnnych występów z poprzednich seriali (np. pielęgniarki granej przez Rosario Dawson). I bardzo mi się to podoba! Sądzę, że dzięki temu zabiegowi serial wypada bardziej naturalnie i pozwala sobie na drobne niespodziewane twisty – wszak nie ma nic gorszego, niż popularny i rozpoznawany aktor z wredną twarzą, który od razu samym byciem spoileruje fabułę. Niestety to co kuleje w Iron Fist w kwestii rozpisania/obsady to brak jakiegoś totalnie czarnego charakteru, kogoś niosącego zło i zniszczenie. Trochę smutne, że w tej materii praktycznie nic się nie dzieje i przy tak doskonałym przeciwniku jak Punisher/Kingpin w Daredevil’u czy Killgrave’ie w Jessica Jones – przygody „żelaznej pięści” niczym nie zaskakują.
Iron Fist to taka mieszanka wszystkiego z niczym, a my przyzwyczajeni do słów jak „Netflix” i „Marvel” łykamy wszystko w ciemno, jak leci. Recenzja co prawda wyszła dość negatywnie, ale nie czyni to Iron Fist’a serialem złym, wprost przeciwnie – jeśli mało oglądacie tego typu produkcji, to z pewnością znajdziecie tutaj coś dla siebie. Niestety jeśli jesteście fanatykami seriali i tak jak ja oglądacie ich ponad setkę naraz – Iron Fist to kopia wielu innych produkcji, w dodatku dość słabo uzupełniając skład, który zobaczymy jeszcze w tym roku w The Defenders. A szkoda, liczyłem na większą różnorodność niż ekipa supersilnych kopaczy i pięściaczy. Gdzie moce rodem z X-Men? Gdzie jakieś gadżety?
Iron Fist to niestety zapchajdziura, wykonana porządnie, czasami wciągająca, ale niespecjalnie oryginalna. Obejrzałem całość jednym tchem, ale w czasie seansu trochę żałowałem, że tracę te 13 godzin, podczas gdy mam zaległości w WWE i zastanawiając się kiedy ja to nadrobię. A to chyba mówi dość dużo.