Uwielbiam serię Life is Strange – jestem z nią od pierwszej części, która od razu mnie oczarowała swoją narracją i emocjonalnym podejściem do gier. Przeszedłem wszystkie główne odsłony, dodatki, a nawet The Awesome Adventures of Captain Spirit – darmowy rozdział, który wprowadzał do drugiej części gry. Tym bardziej cieszyłem się na premierę Life is Strange: Double Exposure, a jako fanboy całej serii – nie mogłem sobie odpuścić napisania recenzji. Choć tym razem tytuł nie jest wydawany w odcinkach, lecz jako pełna historia, to wciąż dostarcza ten sam magnetyzujący klimat i narracyjny styl, który od zawsze kojarzę z Life is Strange.
Fabuła Double Exposure trzyma wysoki poziom, rozwijając postać Max Caulfield, która wraca, by zmierzyć się z wydarzeniami ze swojej przeszłości. Główne tło fabularne to próba rozwikłania tajemnicy śmierci jej przyjaciółki, Safi. Na drodze Max pojawiają się m.in. Moses, wykładowca astrologii i dobry znajomy bohaterki, oraz szeroki krąg innych postaci. Choć może wydawać się, że część z nich jest epizodyczna, tak naprawdę to one nadają światu głębi. Ciekawym detalem jest obecność licznych NPC-ów w lokacjach, co tylko podkreśla kontrast między pełną, skończoną grą a poprzednimi odcinkowymi formatami serii (gdzie bywało pustawo). Zaskakuje jednak brak interakcji, które mogłyby wzbogacić tło fabularne – mimo licznych postaci, NPC-e są raczej statyczni i jedynie obecni, zamiast faktycznie włączać się w rozmowy czy budować dodatkową warstwę realizmu.
Brakuje też większej liczby minigier czy zadań, które bardziej przypominałyby elementy klasycznej gry przygodowej. Double Exposure zbliża się raczej do interaktywnego filmu niż typowej gry; mimo że mamy możliwość swobodnego poruszania się po mieście, wchodzenia w interakcje z przedmiotami i łączenia faktów, to jednak na PlayStation 5, na którym gram, odczuwałem brak interaktywności i zadań wymagających większej aktywności gracza.
Pod względem szczegółów audiowizualnych gra zachwyca. Niektóre grafiki na ścianach czy elementy dekoracji są dopracowane do tego stopnia, że szczęka dosłownie opada. Lokacje są pięknie narysowane i często wywołują efekt wow, choć zdarzały się momenty, gdy widoczne były doczytujące się grafiki. Pod względem dźwiękowym – dubbing, oprócz jednej postaci (starszej nauczycielki, która brzmi dość sztucznie), jest na naprawdę wysokim poziomie. Soundtrack to kolejny mocny punkt gry, do którego wracałem wielokrotnie na Spotify. Profesjonalna, melancholijna muzyka idealnie buduje klimat i jest niemal doskonałym uzupełnieniem emocjonalnej narracji.
Pod względem technicznym Life is Strange: Double Exposure pozostaje wierna formie znanej z poprzednich części serii. Widać pewną ewolucję graficzną i większą płynność, jednak o rewolucji nie może być mowy – to wciąż ta sama rozpoznawalna, graficzna konwencja na pograniczu realizmu i stylizacji komiksowej. Gra działa płynnie, nie klatkuje, i wszystko przebiega tak, jak powinno. Niemniej, tak jak wspominałem wcześniej, zdarza się, że niektóre elementy otoczenia doczytują się z opóźnieniem, co miejscami lekko wybija z imersji. No i choć animacja huraganu, która była kluczowym motywem w pierwszej części, również tutaj powraca, nadal wygląda dość biednie i odstaje od pozostałych szczegółów graficznych. Skoro już narzekam (chociaż gra jest czasami przepiękna) muszę zaznaczyć, że niektóre postacie wydają się żywcem wyciągnięte z The Sims – bije od nich plastik, co jest ciekawe, bo inne z kolei są mega dopracowane. I nie mówię tu tylko o NPC vs bohaterowie, a o ogólnym wrażeniu.
Jeśli chodzi o historię, to właśnie ona stanowi prawdziwą siłę napędową tej części. Opowieść rzuciła mnie dosłownie na kolana – żałowałem wręcz, że gra nie jest podzielona na odcinki, jak wcześniejsze części, bo chciałbym przeżywać każdy epizod i mieć więcej czasu na przetrawienie emocji i szoku, który przynosi każdy nowy wątek. Niestety, mechanika nie dorównuje tej, którą mieliśmy w Life is Strange: True Colors. Tam interaktywność była wyższa, a gracz mógł nieco głębiej wchodzić w interakcje i podejmować bardziej angażujące wybory. Mimo to historia w Double Exposure naprawdę robi ogromne wrażenie, choć (i to ważne) nie jest tak wstrząsająca i trzymająca w napięciu jak w pierwszej części, gdzie każdy wybór miał przytłaczającą wagę, a emocje były stale podkręcane przez dynamikę fabuły. W tej odsłonie scenarzyści poszli odważnie w stronę nowatorskich wątków, co czasem wypada lekko chaotycznie, ale mimo to wciąga bardziej niż w drugiej części, która mnie rozczarowała i pozostawiła spory niedosyt. Tutaj mamy więcej sci-fi niż rasowego thrillera, ale to kompletnie nie przeszkadza.
To gra, którą powinien sprawdzić każdy fan przygodówek epizodycznych i narracyjnych, szczególnie jeśli lubi tytuły w stylu Telltale Games. Choć Double Exposure zajmuje niespełna 10 godzin, to wciąga na tyle, że zostawia apetyt na więcej i rozbudza ciekawość, co dalej spotka Max. Jak dla mnie, to solidna produkcja, która zasługuje na mocne 8/10 – czekam z niecierpliwością na kolejną część.
ps. byłem pewny, że recenzowana gra zaszczyci nas wreszcie polską wersją językową, ale tak się nie stało. Co jest dziwne, bo rękę dałbym sobie uciąć, że widziałem na ten temat informacje. Ale cytujac klasyka: to bym teraz nie miał ręki.
ps. gra jest dostępna na PC, PS5 oraz XSX.