Teatr Polski im. Arnolda Szyfmana w Warszawie to dla mnie miejsce magiczne. Miejsce w którym każda prezentowana sztuka ma w sobie nie tylko potencjał, ale ogromną wartość duchową. Wystarczy spojrzeć na ich repertuar, który w zdecydowanej większości skupia się na klasyce literatury lub przedstawieniach o wielkiej wartości duchowej. Kilka tygodni temu, poszukując ciekawych, nietuzinkowych premier, natknąłem się na sztukę „Panna Julie”. Temat nie był mi obcy, gdyż kilka lat wczęsniej miałem styczność z jej tekstem, nie było to zaskakujące, gdyż jest to jeden z lepszych dramatów Augusta Strindberga. Prawie natychmiast udało mi się trafić na próbę generalną, a dziś dostarczyć Wam wszystkim recenzję. Tekst, z którym powinniście się zapoznać, bo i tu spoiler – będzie pozytywny, a więc warto mieć Pannę Julie na oku w ramach jesiennych, Warszawskich premier. I właśnie teraz opowiem Wam dlaczego.
Fabuła tego niezwykłego dramatu opowiada historię trojga ludzi – prostej kucharki, młodego kamerdynera oraz tytułowej dziedziczki fortuny: Panny Julie. Ich drogi przecinają się podczas nocy świętojańskiej, a skrywane namiętności krzyżują się z mistyczną atmosferą mezaliansu i zakazanych uczuć. Czy deszczowy wieczór skończy się tragedią? A może oczyszczająca burza doprowadzi do swoistego katharsis?
W rolach głównych wystąpili: Irmina Liszkowska, Katarzyna Lis oraz Jakub Kordas. Cała trójka wypada bardzo dobrze i trudno im cokolwiek zarzucić. Króluje oczywiście Irmina Liszkowska w roli tytułowej Panny Julie – postaci, której wszędzie pełno – energicznej, wielobarwnej, ale również przesiąkniętej licznymi, często wykluczającymi się uczuciami. Ta główna rola zagrana została czysto i bezproblemowo, z początku trochę irytująco, ale w momencie mocniejszego poznania – jesteśmy w stanie utożsamić się z nią, kibicować jej, a nawet zacząć jej współczuć. Młody kamerdyner sportretowany przez Jakuba Kordasa również rzuca na kolana – dzięki dobremu aktorstwu postać początkowo bez wyrazu, nabiera niebezpiecznego kolorytu. Doskonała gra ciałem, a często także wzniesionym głosem nadaje jej tak potrzebnej w teatrze autentyczności. W końcu Katarzyna Lis w roli kucharki – cichej, wystraszonej, bogobojnej – roztacza aurę niepewności, swoistego moralitetu pomiędzy towarzystwem. Zagrana jest ascetycznie, ale jednocześnie wyraziście – niejako w tle, ale zawsze w głównej linii. Ten niezwykły miszmasz aktorski wciągnął mnie bez granic i chociaż wyraźnie widać, która postać jest tą główną, a która drugoplanową, w moim odczuciu jedna nie istnieje bez drugiej, więc dopełniają się niemalże perfekcyjnie.
Sam scenariusz z początku mnie nie powalił. Panna Julie (jako osoba) wydaje się pusta i nieciekawa, tak samo zresztą jak kamerdyner. Jednak z każdą kolejną chwilą spektakl zaczyna się rozkręcać i przybierać poważniejsze, mroczniejsze tony. Postacie otwierają się na siebie nazwajem, każda zdaje się być człowiekiem z krwi i kości. W tym minimaliźmie otrzymujemy więc swoistą grę psychologiczną, a przede wszystkim zderzenie ludzi z różnych środowisk – szlacheckich, służby czy zwykłej biedoty – dostarcza widzowi wspaniałej mieszanki, bardzo strawnej i trzymającej w napięciu. Jesli miałbym się do czegoś przyczepić, to do faktu, że postaci nie zawsze zachowują się po ludzku – na pewno zwrócicie uwagę chociażby na liczne spazmy Panny Julie czy segment z ptakiem w klatce. Generalnie stwierdziłbym, że ludzie powyżej 15 roku życia się tak nei zachowują, ale może broni ich… sam nie wiem, może epoka w której rozgrywa się tekst. Ogólnie jednak jest w porządku, a że sama sztuka jest krótka (1h20min) to ciężko jej zebrać inne grzechy.
Panna Julie wystawiona została na scenie kameralnej, jest to więc spektakl wyraźnie mniejszy. Warto jednak zwrócić uwagę, że w żaden sposób nie okrojony. Scenografia jest bardzo na miejscu, główne pomieszczenie to kuchnia gdzieś na tyłach domu – mamy więc blaty, mnóstwo rozmaitych talerzy i stół przy którym może pożywić się służba. Dostajemy też ciekawie zaprojektowane wyjście na patio (zwróćcie uwagę na padający deszcz!) i kilka dodatkowych smaczków, które odkryjecie w trakcie trwania sztuki. Chociaż dekoracje są proste, nie sposób odmówić im ciężaru, a dzięki specyficznemu światu – także mroku, który nadaje całej scenie niezwykłej powagi. Wielokrotnie łapałem się na tym, że czuję wręcz niepokój spoglądając na krążących aktorów, ale był to niepokój ekscytujący.
Na osobny akapit zasługują również stroje – te są doskonałe. Osoba odpowiedzialna za ich dobór i przygotowanie wykazała się świetnym okiem i doskonałym wyczuciem nie tylko stylu, który powinny sobą reprezentować, ale również ogólnego klimatu. Najbardziej spodobała mi się kucharka, w tej wielkiej, miejscami bufiastej sukni. Świetnie wyglądała w ruchu i tutaj zdecydowanie piątka z plusem.
Samo udźwiękowienie równiez było w porządku, wszystko doskonale słychać. Aktorzy wypowiadają się bardzo klarownie, a nagłośnienie daję radę. Wszystko też doskonale widać, ale to już zasługa mniejszej, kameralnej sali Teatru Polskiego. Z początku nie byłem pewny co napisać, gdy zobaczyłem barierki naprzeciwko widzów (miejsca siedzące są na wzniesieniu), ale koniec końców po chwili o nich zapomniałem.
Panna Julie to sztuka, którą najlepiej oddają dwa sprzeczne słowa: mistyczna i przyziemna. To rzecz, która na dłużej zostaje w głowie, chociaż do końca nie wiemy dla czego. W końcu to ciekawie przedstawione zderzenie różnych światów w dość niesprzyjajaćych okolicznościach. Najważniejsze jednak, ze wszystko się tu zgadza: dekoracje, aktorzy, długość, gra świateł – moim zdaniem jedna z większych perełek aktualnego sezonu. Wracając do domu z żoną, długo o sztuce rozmawialiśmy, a przez ostatnie kilka dni bez końca pytała mnie czy już napisałem o niej tekst – bo po prostu warto. Jeśli szukacie czegoś, co zaciekawi Was bez reszty – Panna Julie jest dla Was. Oczywiście, jeśli przymkniecie oko na pewne zachowania postaci, ale kto z nas nigdy nie histeryzował bez powodu, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Bardzo zachęcający tekst, w sumie to nie miałam się na co wybrać w październiku. Nadal nie będę miała, bo piszesz, że będzie w listopadzie, ale a co tam, zaryzukuję 😀 pójdę 😀