Jeśli miałbym wskazać jakiś gatunek, który uważam za maksymalnie różnorodny, byłyby to „cinematic platformery”. Żeby była jasność – są to zwykle dwuwymiarowe, czasami 2,5 wymiarowe platformówki w których zwykle biegniemy w prawo, raz po raz rozwiązując proste, chociaż zwykle nieoczywiste zagadki logiczne. Być może spotkaliście się z tytułami tego typu, lub przynajmniej o nich słyszeliście – mowa tu np. o Limbo czy Inside, ale także jakby nie patrzeć serii Little Nightmares. Ich różnorodność polega przede wszystkim na ich prostocie – z reguły nic się w nich nie dzieje, akcje możliwe do wykonania są dość podobne, ale wciągają niezwykłym klimatem, sposobem opowiedzenia historii (zwykle niemym) i drobnym usprawnieniom, które doskonale pokazują ewolucję gatunku gra po grze. Gdy zobaczyłem „Planet of Lana” w zamówieniach przedpremierowych, nie mogłem się powstrzymać i po prostu kupiłem wspomniany tytuł. Po blisko trzech tygodniach, a dla Was kilka dni temu – wreszcie się doczekałem, odpaliłem i… przeszedłem go w trzy wspaniałe wieczory.
Planet of Lana to platformówka opowiadająca historię dwóch sióstr – gdy jedną z nich, a właściwie to wszystkich oprócz nas – porywają kosmici, rzucamy się w długą i niebezpieczną podróż ratunkową. Przemierzamy kilka kolorowych biomów, a także nawiązujemy przyjaźń z małym, bardzo zwinnym kosmicznym kotem.
Struktura gameplay’owa jest dość prosta – biegniemy w prawo, ewentualnie lewo i pokonujemy kolejne ekrany rozwiązując proste, aczkolwiek czasami wymagające większego logicznego zaangażowania zagadki. Te polegają na uniknięciu zimnych macek robota i przemknięciu za jego plecami, zmontowania kładki dzięki której pokonamy szeroką rozpadlinę czy uruchomienia jakiegoś mechanizmu, albo właśnie odwrotnie – wyłączenia go, np. jeśli jest elektryczną ścianą lub podłogą rażącą prądem, dodatkowo na pierwszy rzut oka – nie do przeskoczenia. To co odróżnia, a wręcz wyróżnia Planet of Lana od zalewu podobnych przygodówek to obecność dodatkowego bohatera, małego kosmicznego kota, który swoją zwinnością dorównuje najlepszym cyrkowym akrobatom. Kotu wydajemy proste polecenia pokroju: czekaj, chodź za mną lub prosimy go o naciśnięcie danego przycisku lub o przegryzienie kabla. Sterowanie zwierzakiem przysparza trochę problemów, bo zasięg naszego wzroku jest krótki i czasami ciężko jest trafić w idealne miejsce na wysokiej platformie, ale koniec końców nie jest to sprawa wybitnie skompikowana. Nasza postać potrafi biegać, skakać, naciskać przełączniki czy hakować kosmiczne terminale. Co najważniejsze wszystkie akcje specjalne wykonujemy tak naprawdę jednym przyciskiem, więc nikt nie powinien poczuć się zagubiony. A mógłby, ponieważ gra nie posiada HUD, tzn. nie ma ani pasków energii, ani jakichś widocznych wskazówek, staminy, mapy. Na samym początku gry dostajemy drobne podpowiedzi jak skoczyć, kucnąć, ewentualnie chwycić lub nacisnąć – i to właściwie tyle. W odróżnieniu od chociażby Little Nightmares nie ma tu również bossów, przeciwników omijamy lub hakujemy ich oprogramowanie, nigdy jednak nie stajemy do bezpośredniej walki.
Fabuła jest, ale jak to w grach tego typu bywa – raczej drugoplanowana. Aczkolwiek w odróżnieniu chociażby od „Limbo” wyraźnie widać o co w niej chodzi, a chodzi o atak kosmitów na naszą piękną planetę. Przemierzamy więc rozmaite krainy w poszukiwaniu naszej siostry, co ciekawe dla gry tego typu – kilkukrotnie spotykamy inne postaci, które albo po prostu są, albo w jakiś sposób nam pomagają. Co ważne w grze nie ma żadnych dialogów, wydarzenia możemy interpretować zupełnie dowolnie. A kosmicznego kota możemy pogłaskać, wpada za to trofeum.
Warstwa techniczna stoi na niezłym, ale nie idealnym poziomie – grafika jest bardzo łądna, mam wrażenie, że najbardziej kolorowa ze wszystkich tego typu gier w jakie miałem przyjemność grać (a tych już było kilkanaście), obiekty są ostre, wyraźne, a całość rusza się utra płynnie (zwłaszcza nasza postać). Jednakże z jakiegoś powodu przerywniki filmowe to oddzielna kwestia, w sensie – z jakiegoś powodu za każdym razem ładują się ciemnym ekranem, tak jakby nie były integralną częścią samej gry. Trochę mnie to irytuje, tym bardziej w wersji dla Playstation 5, gdzie dobrodziejstwa dysku SSD powinny pozwolić na uniknięcie ekranów ładowania, tym bardziej w produkcji, która waży kilka gigabajtów. Gra natomiast od pierwszego dnia nie krzaczy się, nie generuje błędów i dodatkowo jest po polsku – chociaż nie ma tu zbyt wielkiej ilości tekstów.
Muzyki nie ma tu dużo, ale odgłosy przyrody są naprawdę niezłe. Całe tło zdaje się żyć, udźwiękowienie tak głównej postaci jak i reszty tła daje radę. Kilkukrotnie przeskakiwałem z głośnika TV na słuchawki, aby jeszcze mocniej zatopić się w recenzowaną historię. W ogóle gra na dobrych słuchawkach (tu Pulse Explore od Sony), zwłaszcza jeśli gra oferuje dźwięk 3D to istna bajka. Tutaj nie było wybitnie, ale wszystko wyszło bardzo naturalnie i klimatycznie. Ale też trudno o dźwięk 3D w grze 2D.
Planet of Lana to gra bardzo dobra, wnosząca odrobinę świeżości w tym skostniałym już lekko gatunku (sterowanie zwierzakiem, bardzo dobra i jasna grafika, ciekawe zagadki logiczne, mało krwawe śmierci)… niestety jest również dość krótka, do ukończenia w ok. 4h. Inne gry z tego gatunku trwają zwykle trochę dłużej. Aczkolwiek te dłuższe potrafią nudzić, więc być może jest to jakieś rozwiązanie. Miłym akcentem jest też to, że jest to gra mniejszego studia, co czuć z każdego piksela – widać tu dużo ciężkiej pracy, pracy, która aż emanuje pasją.
Polecam Planet of Lana wszystkim tym, którzy lubią minimalistyczne platformówki, a także tym chcącym rozpocząć przygodę z gatunkiem „o chłopcu/dziewczynce co biegnie po coś w prawo”. To jedna z najmniej ponurych, najładniejszych gier tego typu. Jest też stosunkowo prosta, na pewno łatwiejsza niż wspomniane wcześniej Limbo, Little Nightmars czy w dość wymagającd Shady Partsof Me.
Moja ocena to 9/10 dla osób niezaznajomionych z gatunkiem i 8/10 dla wszystkich, którzy go uwielbiają.