Wyobraź sobie czytelniku taką sytuację: chcesz zabrać ukochaną kobietę do kina, niestety nie toleruje ona bijatyk, pościgów czy nadmiaru wybuchów – może w sumie lubi, ale chyba romantyczny wieczór nie na tym powinien polegać. Wybierasz więc polską komedię, której uroczo kolorowy plakat pokazuje jego – przystojnego gentelmana i cztery dziewczyny. Śmichów-chichów nie powinno więc być końca, niestety 5 minut po rozpoczęciu seansu orientujesz się, że jedyne kurwa role męskie, to Michał Lesień i Michał Milowicz. „O bury chuj” mówisz sam do siebie, ale na żale jest już za późno. Najgorsze przychodzi jednak, gdy okazuje się, że „główną” kobietą jest skazana za jazdę po pijanemu Joanna L., a dużo zdolniejsza od niej Anna Dereszowska robi tutaj za cień i ładny cyc.
W rozwinięciu fabuły dostajemy zrealizowaną w Krakowie kopię scenariusza „kogoś kto zna kogoś”, kto oglądał ostatnio „cośtam” Woodego Allena, gejowski głos Lesienia nie tylko jako głównej postaci, ale i narratora, teksty pokroju „jesteś piękna jak Paris Hilton”, „pociągasz, jakby w Tobie był superglue” – lub inne, równie dobre, jakby losowo ściągnięte z WikiCytatów lub dowolnego numeru Bravo, czy urocze sceny wypędzania szatana z seksoholiczki, oglądania mafioza bez głowy, nalotów policyjnych, czy innych (obowiązkowo urwanych i w pełni randomowych) wstawek siejących chaos w scenariuszu. Gdy uświadamiasz sobie, że filmowa postać ma tłumy klientek zaledwie po trzydniowym kursie na psychoterapeutę, postać dla której Freud jest ucieleśnieniem wiedzy o umyśle i kobietach, gdy na usta ciśnie Ci się „kurwa”, to sekundę zanim dodasz staropolskie „mać” – widzisz jak prawie 60 letnia Ewa Kasprzyk daje dupy w scenie niepotrzebnej, brzydkiej, nielogicznej – i staje się dla Ciebie pewne, że tej nocy to już na pewno nie zaliczysz i trzeba było iść na bajkę o jakiejś gadającej rybie.
Mało recenzjowa ta recenzja? Że nieprofesjonalna? Streszczę się więc i pójdę w konkrety: