Skip to main content

Przyznam się Wam do czegoś – zwykle nie wrzucam tak clickbaitowych tytułów postów, ale Madame Web to produkcja specjalna, zasługująca na bezkompromisowy rzut oka i pisarskiego pióra. To także produkcja ze wszechmiar spóźniona – nie tylko jej akcja dzieje się prawie 20 lat temu, ale dokładnie wtedy rzeczony film powinien powstać. To „dzieło”, które większość z Was przegapiła najpierw w kinie, a dzisiaj także w płatnych serwisach VOD. To wreszcie film, który… nie zasługuje na aż tak wielki hejt, chociaż zasługuje na społeczny ostracyzm. To kino sprzeczności, złych decyzji i zatajonych półprawd. I chociaż obejrzałem go dopiero w domu, w dodatku zupełnie przez przypadek – powiem Wam dlaczego jest okropny, ale powiem też (zupełnie przewrotnie) dlaczego mógłby nie być. Chociaż jest, ale zadecydowało o tym przekroczenie ledwo widocznej, czerwonej linii (lub jak wolicie pajęczej sieci).

Madame Web opowiada o młodej ratowniczce medycznej – Kasandrze Webb, której matka zginęła w peruwiańskiej dżungli poszukując specjalnego gatunku pająka. Poszukiwania te skończyły się co prawda śmiercią rodzicielki, ale jednocześnie pozwoliły przyjść na świat naszej bohaterce. Kilkanaście lat później, w wyniku wypadku – budzą się w niej moce odczuwania przyszłości i wpływania na nią i szerego powiązanych zdarzeń. W jednej ze swoich wizji widzi kogoś, kto morduje trzy z pozoru niepowiązane ze sobą nastolatki – Webb postanawia je odnaleźć oraz uratować przed niebezpieczeństwem.

W rolach głównych wystąpili: Dakota Johnson, Sydney Sweeney, Isabela Merced, Celeste O’Connor, Tahar Rahim, Mike Epps, Emma Roberts czy Adam Scott. To co przede wszystkim rzuca się w oczy to okropny, nieprzemyślany i zrobiony na siłę casting – przykładowo Adam Scott to mało poważny aktor komediowy, Mike Epps również – tutaj zostali rzuceni na głęboką wodę pseudo powagi, z czym żaden nie poradził sobie dostatecznie dobrze. Na szczęście i tak wypadli lepiej niż Dakota Johnson, która jest tak drewniana, że spokojnie możnaby nią podpalić dowolny budynek w okolicy. Jej nieszczęśliwa mina, brak energii, ogólna nieatrakcyjność, absolutny brak jakiegokolwiek talentu aktorskiego – zasługuje na przynajmniej pracę magisterską o tym jakich aktorów nie zatrudniać i w jaki sposób nie grać jeśli jesteś jednym z nich. Johnson wydziela swoją grą odór martwego skunksa, jednocześnie zachowując twarz pełną bardzo nieprzyjemnego orgazmu niespodzianki – jeśli myśleliście, że jej rola w 50 Twarzach Greya była zła, to zapraszam tutaj. Trio Sweeney, Merced i O’Connor wypada poprawnie, niewiele można im zarzucić – no może oprócz tego, że zostały sztucznie odmłodzone do roli uczennic. Każda jednak ma na tyle mało czasu ekranowego, a ich role są na tyle standardowe – że ośmieszenie nie nastąpiło. Zostało jednak pytanie co robiła tutaj tak rewelacyjna aktorka jak Emma Roberts, ale znam odpowiedź: była na plakacie.

Co innego w warstwie fabularnej, tutaj jest gorzej już w samej koncepcji. Wspomniana trójka „nastolatek” otwarcie przyznała (w wywiadach), że a to zagrały wyłącznie dla pieniędzy, a to wmówiono im, że film jest częścią MCU (a dzieje się w 2003 roku!), a to, że w sumie nie czytały scenariusza, a jak nawet czytały to była to wersja zupełnie inna niż ostatecznie wypuszczona. Nie tylko aktorki zostały oszukane, ale również my – zwiastuny obiecywały trzy „Spider-Woman” w pełnych kostiumach, dostaliśmy jedną scenkę w wyobraźni głównego złego, która na dobrą sprawę nawet po zmontowaniu w jeden obrazek nie trwała 10 sekund. Innym kłamstwem, a może marzeniem ściętej głowy było jakiekolwiek połączenie ze Spider-Manem, pomijając kostium głównego złego (czarny pająk, jak z Far From Home, jakby zrobiony igłą i nitką w domu), jedynym faktycznym nawiązaniem była tematyka oraz postać grana przez Adama Scotta – imieniem Ben. Tak, Ben Parker. Brzmi znajomo?

Skoro już wyjaśniliśmy, że film nie ma właściwie nic wspólnego z jakimkolwiek Spider-Manem (błąd), to skupmy się na czystym scenariuszu – ten jest wyjątkowo prostacki, ale jednocześnie niepotrzebnie skomplikowany – twórcy zamiast logicznie wyjaśnić fabułę i meandry dość dziwnej mocy bohaterki, skupili się przede wszystkim na nachalnym przypominaniu nam, że jest 2003 rok (po co?). Jeśli nie atakuje nas plakat z Beyonce, to w radiu grają najnowsze przeboje Britney Spears. Natomiast miasto pełne jest Blockbusterów czyli wypożyczalni DVD, a także innych micro nawiązań do minionych czasów. Spoko, załapaliśmy kiedy dzieje się film, szkoda że trudniej było załapać co się w nim dzieje. Tak więc główna bohaterka (której matka została ugryziona przez pająka podczas porodu) rozbudza w sobie moce przewidywania przyszłości, te działają czasami losowo, czasami w przypadku zagrożenia – ale nikt i nigdzie nie odpowiada o co tak naprawdę chodzi. W tle mamy oczywiście obowiązkową podróż do dżungli (w jeansach i gołych ramionach) aby odkryć siebie, ale to też niczego ważnego nam nie wyjaśnia, oprócz faktu, że „no kiedyś to odkryjesz, jakoś to zadziała, luz”. Trójka wspomnianych wcześniej nastolatek w obliczu nieznanego zagrożenia leci sobie w chuja i wolą uciec do przydrożnego baru potańczyć na stole niż poczekać cierpliwie na ratunek, zresztą wszystkie trzy napisane są w sposób urągający inteligencji: kujonka dziewica, zblazowana skejciara (z gaciami pod pępek, bo taka wtedy moda) i dobra „meksykanka”, której deportowali rodzinę – już mniejsza o to jak bardzo idiotycznie razem wyglądają, ale to naprawde obraźliwe dla widza w jaki sposób zostały podane. Wspomniane postaci biegają bez celu, nie umieją walczyć, nie słuchają poleceń. Z kolei główny zły działa tylko dlatego, że coś sobie ubzdurał (naprawdę, a to co przewidział w swojej wizji i tak kończy się inaczej niż mu się zdawało), a postacie drugoplanowane to śmiech na sali i kpina.

Scenariusz to jednak jedno, a sposób przedstawienia go to druga kwestia – kamera lata do góry nogami, jest pełna drgań i zaskakująco częstych zoomów. Jest tez mnóstwo niepotrzebnych cięć, które mają mówić „to film o Spider-Manie” w którym nie ma Spider-Mana (np. przy sposobie poruszania się głównego bohatera, który może sugerować sieć, której nie ma). O ból głowy łatwo, o nieprzewidziane mdłości również. Bardzo trudno skupić się na i tak słabej fabule, gdy akcja raz jest do góry nogami, raz bokiem, a raz chybocze jak na łódce. Same CGI super mierne nie jest, ale też brak tu jakichś konkretnych scen w których mogłoby być. Dźwiękowo jest w porządku, nie ma na co narzekać. Może odrobinę na soundtrack, ale spoko, przemilczę to. Chociaż nie przemilcze dubbingu, z jakiegoś powodu główny zły ma podstawiony nowy głos… brzmi to strasznie.

Madame Webb to okropny film… dziś. Natomiast, gdyby pojawiła się faktycznie w 2003 roku, bezpośrednio ocierając się o pierwszą trylogię Spider-Mana – mielibyśmy ponadczasowy hit. Dzisiaj, właściwie 20 lat później – wszystko jest tutaj stare, niedopracowane i bardzo chaotyczne. Dość mocny hejt Madame Web zebrała też za to czym nie jest, czyli nie jest jasnym w przekazie spin-offem Spider-Mana, nie ma w nim cameo znanych postaci, nie ma w nim nawiązań (bo i do czego nawiązywac w 2003 roku). I gdyby tylko była to zupełnie przypadkowa produkcja, film, który nie jest niczym szczególnym, po prostu wakacyjną młócką – to moze i nawet by na siebie zarobił. Niestety zbyt dużo w nim oszustw, zbyt wiele półśrodków – skoro nawet ekipa nie została właściwie poinformowana co kręcą – to trudno jako widz dawać im chociaż trochę kredytu zaufania. Już nie mówiąc, że nadwyrężali je cały seans – czekałem na jakąś scenkę po napisach i zgadnijcie co…

Ale co mamy? Brak nawiązań do świata Spider-Mana, okropny, przestrzelony casting, puste role, miałki scenariusz – wciąż lepszy niż Kobieta Kot, ale tylko w jej kategorii. Gdyby to był zwykły film o podobnej fabule – byłoby znośnie, ale ponieważ ma śmiałość czerpać z materiałów źródłowych Spider-Mana, jednocześnie udając, że nim nie jest – sam sobie na taki hejt zasłużył. A pokazywanie w zwiastunie trójki nastolatek w pełnych strojach pająków (np. Venoma, trochę jak Kobiety Kota czy Spider-Woman z afro i mechanicznymi nogami na plecach), aby potem w filmie ich po prostu nie dać – to zbrodnia za którą ktoś musi beknąć.

Najpewniej bekniemy my, po seansie, bo stracone 2h do teraz odbijają się czkawką. Moja ocena to 3/10, tylko dlatego, że zbyt wiele tu kłamstwa i robienia z widza kretyna. Te 20 lat temu ocena byłaby dużo lepsza, ale czasy się zmieniają. I trudno.

Piotrek Gniewkowski (Niekulturalny)

Krytyk filmowy i teatralny, zapalony gracz konsolowy i komputerowy. Od kilku lat pracuje w branży reklamowej przy projektach influencerskich. Zakochany w najnowszych technologiach. W wolnych chwilach fotografuje Warszawę.

Zostaw komentarz: