Skip to main content

Prawda jest taka, że jestem największym na świecie fanem Dnia Świra i film otaczam kultem do tego stopnia, że kilka miesięcy temu udałem się nawet do jednego z warszawskich teatrów na jego wersję musicalową. Ogólnie z twórczością Pana Kotetskiego nie mam żadnego problemu, bo oprócz okropnie miałkiego „Baby są jakieś inne” praktycznie wszystko mi się podobało. I oto wchodzi do kin najnowsza produkcja o Adasiu Miauczyńskim „7 uczuć”. I nagle czuję, że mam dość.

7 uczuć opowiada o najwcześniejszych latach życia Adasia – ten jest dopiero w piątej klasie podstawówki. Obserwujemy więc jego perypetie, pierwsze miłości i bolesne upadki. Niech jednak nie zdziwi Was forma – otóż każde dziecko grane jest przez dorosłego.

Tym razem w bardzo licznej obsadzie znaleźli się m.in.: Michał Koterski, Marcin Dorociński, Katarzyna Figura, Maria Ciunelis, Andrzej Mastalerz, Tomasz Karolak, Andrzej Chyra, Robert Więckiewicz, Cezary Pazura, Marcin Kwaśny, Ilona Ostrowska, Maja Ostaszewska, Joanna Kulig i cała rzesza innych, bardzo popularnych polskich aktorów z Krystyną Czubówną w roli narratora na czele. Najważniejsza informacja jest taka, że większość osób pojawia się tutaj zupełnie na chwilę, na jedną scenę i gościnnie. Aż dziw, że nie zatrudnili po prostu statystów. Z tego niezwykle gęstego i co by tu nie mówić „ważnego” dla polskiej kinematografii listy nazwisk trzeba wyróżnić trzy osoby – za całokształt Andrzeja Chyrę, który w sumie jakoś specjalnie wiele nie pokazał, ale prezentował się wyśmienicie – groźnie, zawadiacko, po prostu tak jak trzeba. Następnie Maja Ostaszewska i jej rola matki – doskonała, prosta, świetnie zagrana i bardzo autentyczna. Trzecie wyróżnienie należy się Michałowi Koterskiemu, ale moim zdaniem jedynie za epizody u psychologa. W tym momencie czułem prawdziwy ból i ogólną pustkę odgrywanej przez niego dorosłej już postaci. W roli dziecka… boję się, że bardzo podobny po prostu jest na co dzień.

Żeby jednak nie było za fajnie, to pomijając świetną obsadę i lekko absurdalną tematykę – cała reszta jest niestety okropnie wtórna i żenująca. Fabuły jako takiej nie ma, obserwujemy kilka przypadkowych dni z życia Adasia, który a to bawi się z kolegami, a to wali im przysłowiową fangę w nos, a to pierwszy raz zakochuje się w koleżance z klasy czy odkrywa masturbację. Całość jawi się jako chaos, w dodatku po brzegi wypełniony żartami o ruchaniu, fiutach i wszystkim tym, na co może wpaść uczeń piątej klasy podstawówki. Trudno mi uwierzyć, że niektóre osoby na sali naprawdę pękały ze śmiechu przy rymowankach pokroju „Ene due rabe, jakiś tam X rucha żabę”. Normalnie można było zapaść się ze wstydu pod ziemię, ale co ja poradzę, że dla niektórych najlepszym wyznacznikiem komedii jest wpleciona co drugie słowo kurwa czy inna, za to barwnie rzucona dupa. Nie twierdzę, że całość została napisana na kolanie, ale chciałbym zobaczyć pisanie scenariusza – srogie grzyby musieli tam spożywać, że w ogóle przypomnieli sobie takie rzeczy. Irytuje również zakończenie, i to dlatego, że… jest mądre i niesie w sobie ważny przekaz. Uważam to jednak za tani chwyt, który pomaga walczyć z nieprzychylnymi recenzjami – bo przecież koniec końców 7 uczuć przekazuje coś ważnego i to w dodatku potrzebnego społecznie. Tylko, że dramatycznie kiepski humor, okropne rozpisanie scen i irytujące pomysły nie mogą pójść w zapomnienie. To przecież 90% tej produkcji, więc nie dajmy się zwariować PR’owej gadce i własnemu, być może poruszonemu sumieniu.

Do samej formuły oraz „dzieci” odgrywanych przez dorosłych faktycznie można się przyzwyczaić i przekonać, aczkolwiek mam wrażenie, że to właśnie aktorzy bawili się najlepiej z nas wszystkich, bo przyszło im do zagrania coś oryginalnego. Dzięki temu zabiegowi z pozoru proste zachowania najmłodszych nabrały trochę większej głębi, ale jednocześnie w moich oczach ośmieszało niektórych z artystów – przynajmniej w moich oczach. W końcu czy to film kinowy czy odgrywany teatrzyk na małej wsi? A no właśnie. Warto również dodać, że w Dniu Świra konstrukcja scenariusza pozwalała na świetne gry słowne, tutaj mamy tego klon, powtórzenie, kolejną część, sklonowanie – czyli powtarzane bez ładu i składu synonimy, słowa podobne, wyrazy bliskie, synonimy czyli, słowne synonimy słowne. Po pierwszych pięciu minutach, w mniej niż kwadrans, w minutę razy pięć, pięć minut, minut pięć zaczyna to człowieka irytować, bo co za dużo to i przysłowiowa świnia nie zje. Trudno mi uwierzyć, że całe filmowe społeczeństwo przedstawione w tym filmie wysławia się w ten sposób. Kiedyś, dawno temu, przy Adasiu Miauczyńskim w wykonaniu Marka Kondrata mogłem w to uwierzyć i przymknąć na to oko, wszak ten był niedocenianym nauczycielem języka Polskiego, ale tym razem w ogóle tego nie kupuję.

Film jak każde dzieło Marka Koterskiego jest komedio-dramatem, ale kompletnie nie umie tego od siebie rozdzielić. Sceny poważne są zbyt wesołe, a sceny wesołe zbyt smutne. Wiele rzeczy jest też w nim niepotrzebnych i przerysowanych – nie wiem czy ma to imitować dziecięcą psychikę czy pozostało dziełem przypadku – ale trudno złapać tempo tego filmu i wkręcić się w jego fabułę. Szczególnie mi, bo prawie na nim z nudów usnąłem. Tak w ogóle siedzi mi w pamięci jeszcze jedna scena, której kompletnie nie rozumiem – 10 letni Adaś całuje gołe pośladki swojej opiekunki, dotyka je twarzą i ustami – o chuj tu chodzi? Trochę niepokojące – kto widział ten wie.

Trudno rozpisywać się nad zdjęciami, bo te są dobre, a okres PRLu został oddany dość ładnie. Co prawda nie widzimy wielu wnętrz czy domów, ale to co dostajemy jest odpowiednio wiernie oddane. Generalnie jest kolorowo i pogodnie. Dźwięki są ok, chociaż przyznam, że masy dialogów czy dziecięcych śpiewanek nie zrozumiałem – aktorzy wczuwając się w swoje role sporo seplenią – a szczególnie kobiety.

7 uczuć to kolejno: radość, złość, smutek, strach, samotność, wstyd i poczucie winy. Podczas seansu doświadczyłem ich wszystkich, a żeby było śmieszniej to dokładnie w tej kolejności. Nie chcę powiedzieć, że Marek Koterski się skończył, ani że obsadza w kółko swoich znajomych (w tym syna, któremu do jakiegokolwiek talentu daleko), więc powiem tylko: jeśli chce i ma ochotę kręcić takie filmy to proszę bardzo. Mi się jednak wybitnie nie podobało, bo jedną rzeczą jest wypracowanie własnego stylu, a drugą ciągłe eksploatowanie tego samego tematu i bohatera – tylko, że na różnych etapach jego życia.

Fabuły nie ma, aktorzy wyraźnie improwizują, a życie dziecka znamy bardzo dobrze – wszak każdy z nas kiedyś takim łobuziakiem był. Filmu nie ratuje też ważny przekaz społeczny, który moim zdaniem wpleciony został tylko po to, aby móc się nim bronić. Bycie dzieckiem bywa straszne, smutne i niesprawiedliwe. Te trzy uczucia doskonale opisują najnowsze dzieło Marka Koterskiego. I tak zrobiło się już tych uczuć dziesięć z czego tylko jedno z wymienionych jest pozytywne. Coś w tym musi być. Być musi. Być.

Piotrek Gniewkowski (Niekulturalny)

Krytyk filmowy i teatralny, zapalony gracz konsolowy i komputerowy. Od kilku lat pracuje w branży reklamowej przy projektach influencerskich. Zakochany w najnowszych technologiach. W wolnych chwilach fotografuje Warszawę.

One Comment

Zostaw komentarz: