Bardzo lubię komedie, to jeden z moich ulubionych gatunków. Przyznam jednak, że te kinowe od dłuższego czasu w ogóle już mnie nie śmieszą – owszem, są ładne, niekiedy mądre, pokazują pięknych ludzi, ale piszą i reżyserują je albo sztywniaki bez humoru albo osoby, które już dawno straciły jakikolwiek kontakt z rzeczywistością. Jeśli tylko mogę wybieram alternatywy w teatrze – dzięki temu jestem również blogerem teatralnym i własnie takie treści znajdziecie również na mim blogu. Mówię o tym nie bez przyczyny: recenzowany dzisiaj Mayday to przede wszystkim jedna z najlepszych i najbardziej kultowych komedii mistrza farsy Ray’a Cooney’a. Swoją drogą „jedna” to mocne słowo, bo Maydaye są generalnie dwa i tak jedynkę jak i dwójkę zrecenzowałem kilka lat temu. Tym większa była moja ciekawość jeśli chodzi o tegoroczną adaptację, do recenzji której, niniejszym Was zapraszam!
Janek ma dwie żony, co zresztą skrzętnie i od lat ukrywa. Gdy ulega nieszczęśliwemu wypadkowi – budowana od lat piramida kłamstw i niedomówień zaczyna się rozpadać – na szczęście z pomocą przychodzi jego najlepszy przyjaciel: Staszek.
Jeśli postawić obok siebie film kinowy i sztukę teatralną, to z tej drugiej pozostały niestety tylko dość ogólne założenia i jakieś ważniejsze kamienie milowe. Generalnie dzisiejszy Mayday to zupełnie inna produkcja, niż ta, którą możemy zobaczyć na deskach całego teatralnego świata. Ma to swoje plusy i minusy, tym pierwszym jest z pewnością pewnego rodzaju świeżość i rozbudowanie scenariusza, a także kilka naprawdę ładnych i urzeczywistniających akcję plenerów. Z minusów zaznaczyłbym dużo większą wulgarność, która swoją drogą dość średnio pasuje do przyjemnego i lekkiego scenariusza. Główny bohater ma też jakieś dziwne problemy z agresją, które wydają mi się zdecydowanie nienaturalne. Z jednej strony to dobrze, bo postać grana przez Piotra Adamczyka nie jest czarna lub biała, z drugiej strony Mayday emanuje dziwną, negatywną i niezrozumiałą energią. Ogólnie było ciekawie, a miejscami zabawnie, chociaż prostacko. Sporo tu nowych wątków i trochę innych kłamstw, które padają z ust głównego bohatera, wiele scen jest jednak nachalnych i emanujących gołym tyłkiem czy innym cycem – co wcale nie wychodzi na dobre (w ogólnym rozrachunku). Totalny miszmasz.
W obsadzie znaleźli się Piotr Adamczyk, Anna Dereszowska, Weronika Książkiewicz, Adam Woronowicz, Andrzej Grabowski, Krzysztof Czeczot, Tomasz Oświeciński, Ewa Kasprzyk czy Kamil Kula. Szczególnie dobre wrażenie zrobił na mnie Pan Woronowicz, który zagrał na takim poziomie na jakim w Och-Teatrze wystąpił Artur Barciś – a to chyba dość duży komplement. Panie Dereszowska i Książkiewicz wypadły poprawnie, niestety nie mając w jaki sposób się wykazać, często będąc jedynie tłem opowiadanej historii. Postać grana przez Piotra Adamczyka to z kolei niezły gnój, zagrany iście brawurowo, chociaż nierówno. Mam tu na myśli to, że z jednej strony jest naprawdę oddanym i kochającym mężem (coś w tym jest), a z drugiej kawałem bydlaka, kłamliwym, skłonnym do agresji i zdecydowanie mało sympatycznym. Do teraz nie wiem jakie emocje we mnie wywołał i jak go ocenić – dzięki czemu uważam, że należą mu się gromkie brawa. Niektórym z Was czy to obsada czy sposób w jaki grają może się jednak nie spodobać, a to głównie dlatego, że w scenariuszu czuć kilka dziwnych skeczy teatralnych, dość nienaturalnych „na świeżym powietrzu”. Bardzo miłe wrażenie sprawia natomiast Andrzej Grabowski, który zagrał delikatnie i którego darzę jeszcze większą sympatią – nie wiem do końca czy wg. scenariusza był upośledzony czy po prostu „dziadkował”, ale przyjemnie się na niego patrzyło w roli sympatycznego, ale niezbyt przystosowanego do naszych czasów policjanta.
Scenografia czy też wybór plenerów jest w miarę okej, trudno się do czegokolwiek doczepić – nie czuć taniochy, ale nie jest też przesadnie sterylnie jak chociażby w Planecie Singli. Dźwięk jest wyjątkowo czysty i właściwie wszystko można bez problemu zrozumieć (co w Polskich produkcjach nie jest znów takie oczywiste). Nie ma natomiast ścieżki dźwiękowej, a jeśli pojawia się już jakaś piosenka (np. podczas napisów końcowych) to niestety jest to disco-polo. Ma to jakiś sens zawarty w fabule, ale nie jestem fanem tego typu muzyki i dla mnie to dość ciężki minus.
Nie sądziłem, że to powiem, ale Mayday okazał się niejako filmem potrzebnym – takim, którego brakowało mi od dłuższego czasu. To zwyczajna komedia, w której kłamstwo goni kłamstwo, a jednocześnie nie jest to film romantyczny. To bardzo odświeżające i potrzebne krajowej kinematografii, bo prawda jest taka, że nasze rodzime produkcje nie są w ostatnich latach zbyt różnorodne gatunkowo. Gdybym nie miał wcześniej do czynienia z tym scenariuszem – Mayday naprawdę mógłby mi się spodobać. W tym momencie czuję się trochę zbrukany bezczelnością reżysera i dowcipami „o kupie”, ale jednocześnie ciesze się, że mogłem przeżyć tę przesympatyczną historię jeszcze raz. Jak widzicie dość mocno miotam się w ostatecznej ocenie – Mayday to fajny film, czasami zaskakujący, który jednak wpadł w niewłaściwe ręce. Dla jednych to dobrze, dla mnie akurat gorzej. Ale oprócz braku dobrych obyczajów niewiele można mu zarzucić, dlatego w zależności gdzie przebiega ostateczna linia waszej wrażliwości moja ocena waha się pomiędzy 6 a 7/10. Jeśli idziecie do kina to na własną odpowiedzialność!