Musicie coś o mnie wiedzieć – jestem wielkim fanem gier z serii Uncharted i w swoim czasie przeszedłem wszystkie części dostępne na Playstation, a tych było niemało – 4 główne przygody Nathana Drake’a oraz jeden spin-off skupiający się na losie postaci kobiecych. Gry były na tyle w porządku, że kilka dni temu głodny większej ilości przygód – ukończyłem nawet „nową” trylogię Tomb Raidera, którą można śmiało uznać za dość bezpośrednią kopię Uncharted. Awanturniczo-przygodowe życie znam więc od podszewki, tym chętniej wybrałem się do kina, aby sprawdzić jak w tej kultowej roli poradził sobie Tom Holland do pary z Markiem Wahlbergiem. I nawet przymknąłem oko na fakt, że wszyscy bohaterowie są zdecydowanie za młodzi (Sully, nie daruje Ci braku wąsa i cygar), bo nic to, może kinowe Uncharted dało radę. No i generalnie – spoiler – nie dało.
Nathan Drake poznaje tajemniczego Victora Sullivana, który proponuje mu odnalezienie dawno zaginionego złota. Początkowa niechęć bohatera do cwaniackiego usposobienia Sullego zmienia się, gdy w całą historię okazuje się mieszać dawno zaginiony brat.
Fabuła Uncharted dość sensownie przedziera się przez fabułę gier (chociaż sławetna scena z samolotem była dopiero w trójce, a o bracie usłyszeliśmy w czwórce) nie robiąc z widza idioty i krok po kroku wprowadzając nas w ten zakręcony świat podróżników i wielkich tajemnic. Scenariusz nie buduje na siłę rzeczy, które nie powinny się w nim znaleźć, nie wprowadza postaci które nie pasują czy nie zmienia charakteru poszczególnych bohaterów. Nawet w kwestii ubrań pozostaje wierny materiałowi źródłowemu – więc pod tym względem jest dobrze.
Niestety pomimo tych wydawać by się mogło – dobrych początków – wszystkiego jest tutaj za mało. Jak zagadki, to generalnie nudne, jak katakumby to za ciemne, jak wybuchy to zbyt małe. Uncharted w wersji konsolowej to nieskończona seria strzelanin, wspinaczek, skoków z wysokości i nieokiełznanej demolki. W grze non stop coś się działo, dodatkowo raz po raz raczyła nas naprawdę pięknymi widokami – albo amazońskiej dżungli, albo zapierających dech w piersiach świątyń Azteków czy innych Majów. W filmowej adaptacji dostajemy za to głupie popisy na żyrandolu czy bezsensowny pościg po dachach. Brakuje tu przede wszystkim wiary SONY w materiał, który posiadają i w fakt, że przy odpowiednim budżecie byłaby to naprawdę niesamowita produkcja – która mogłaby stać się nawet serią kultową – na miarę epickości Jamesa Bonda lub Indiany Jonesa. Tak się jednak nie stanie, bo chociaż zapowiedziano już kolejne części, tak niestety mam wrażenie, że pierwsze z brzegu Mission Impossible ma na siebie lepszy, nowocześniejszy pomysł – i chociaż nie skupia się jako tako na podróżniczych artefaktach (no, właściwie to wcale) – tak pod względem akcji jest dużo bardziej wyraziste niż recenzowany „męski Tomb Raider”.
Pomijając wiek poszczególnych aktorów (wszyscy są za młodzi, tylko jakoś Antonio Banderas jest za stary), to jest nieźle – Wahlberg i Holland są naprawdę podobni do growych odpowiedników – a do tego dzięki „wisimito” Walhberga czuć między nimi chemię, Sophia Ali w roli Chloe jest praktycznie identyczna względem oryginału i niezwykle urocza. Holland przyłożył się do roli i jest naprawdę autentyczny, niektóre z jego parkourowych popisów wywołują uśmiech na twarzy, a zrobiona klata robi naprawdę duże wrażenie. Antonio Banderas w roli tego złego delikatnie przeraża, ale jest raczej niepotrzebnym zapychaczem. Tati Gabrielle jako Braddock jest za to irytująca, totalnie niepasująca do tego świata i bardzo trudno uwierzyć czy to w jej motywację czy lojalność. Zresztą tak samo jak w jej ekipę złożoną z podejrzanych, aczkolwiek wcale nie wyjątkowych ochroniarzy. I dlatego w przypadku sequeli fajnie byłoby pozostawić główne trio nietknięte, ale jakoś mocniej przysiąść do złoczyńców.
Uncharted w znacznym stopniu przypomina swój konsolowy odpowiednik, niestety w prawie każdym punkcie jest od niego odrobinę gorszy. Pomijając wspomniany wyżej niezły casting – niestety wszystkiego jest tu mniej. Mniej wybuchów, widoków, skoków nad przepaścią – i chociaż nie powiem, są tutaj niezłe akcje – jak widoczna w zwiastunach walka w samolocie czy całkiem zabawny finał – tak te przystają bardziej Piratom z Karaibów, a nie duchowemu spadkobiercy Indiany Jonesa. Jakiś czas temu oglądałem chociażby Wyprawę do Dżungli z The Rockiem, czy złodziejską Czerwoną Notę (także z The Rockiem). I oba te filmy po połączeniu mocnym klejem byłyby wytworem zdecydowanie lepszym niż Uncharted, bardziej „przygodowym”. Natomiast dajmy SONY szanse, wiemy przecież nie od dziś, że ekranizacje gier komputerowych są przeklęte albo przez krytyków (praktycznie wszystkie), albo przez ludzi (jak nowe Mortal Kombat, ale WTF, bo było fajne). Najważniejsze, aby takie filmy nadal powstawały i cieszyły tych, którzy chcą dać się ponieść odrobinie relaksu – szczególnie w tak trudnym, przykrym świecie w jakim żyjemy.
Dla tych co nie grali w Uncharted, kinówka pod tym samym tytułem to znośne kino przygodowe – co prawda po wyjściu z sali kinowej od razu zapomną imion głównych bohaterów, ale na pewno im się spodoba. Dla graczy to jakieś tam światełko w tunelu, szkoda, że narysowane od sztancy i że brakuje w nim chociaż odrobiny finezji. To smutne, że gnioty z The Rockiem (które lubię) są bardziej „dżunglowo-przygodowe” niż film, który ma to wpisane w DNA, ale no trudno. Dla graczy 6/10, dla spragnionych przygody… może 6+.
Miałem wybrać się do kina, bo tez jestem fanem gry, ale… Chyba odpuszczę