Generalnie jestem dość spokojnym gościem, a do tego także filmowo doświadczonym. Widziałem w swoim życiu sporo rozmaitych produkcji od bajek dla 6 letnich dzieci przez największe produkcje Hollywoodzkie, po małe produkcje niezależne. Gdy recenzuje się filmy trzeba wiedzieć dużo – a najlepszą umiejętnością jest dostosowanie się do pewnych realiów – zadanie sobie pytania czy produkcja z lalką Barbie obraża 6 letnią dziewczynkę czy pomaga się jej rozwijać. A może kino ambitne jest zbyt ambitne i forma przerosła treść? Warto jest spojrzeć trochę z zewnątrz i nie dać się ponieść fali pseudo-dziennikarzy, którzy raz po raz obrażają film za filmem, a sama praca od lat ich nie cieszy. I naprawdę staram się być ponad to, patrzeć szerzej – ale są kurwa jakieś granice.
Jako trzydziesto-kilku letni facet, wychowałem się na kumpelskich komediach. Raz bardziej świńskich (American Pie), a raz bardziej przygodowych (Harold i Kumar/Eurotrip). Bywało mądrzej, bywało głupiej – ale przede wszystkim czuć w nich było swoje czasy i nawet jeśli szczątkowy – to szacunek do widza. I nagle cali na biało wchodzą oni, Mark Wahlberg i Kevin Hart.
Z pozoru nie ma lipy: dwóch bliskich kumpli już się nie spotyka. Jeden z nich ma ułożone życie „taty domowego”, a drugi zbliżający się do pięćdziesiątki jest nadal starym, zwariowanym kawalerem, który jak skacze z klifu do wody – to tylko z gołą dupą. Gdy po latach przyjdzie im świętować urodziny jednego z nich – stare wspomnienia wracają. Tak jak masa w teorii zabawnych problemów.
Brzmi dobrze? Żebyśmy się nie zdziwili. Więc wyliczmy: jest tutaj sranie, sikanie, wymiotowanie i teksty o magicznym pokazie kobieta kontra osioł. Jest też bezsensowna przemoc, sceny losowe bardziej niż środowe lotto i absolutnie zerowy poziom humoru. Nie wiem co jest większą grozą – że Wahlberg z filmu na film upada coraz niżej czy to, że Kevin Hart jest nudniejszy i bardziej miałki niż jego pseudo-gangsterskie stand-upy (a ostatni raz był jakkolwiek zabawny w Strasznym Filmie 3). Fabuła jest czysto pretekstowa, ale za to szalenie oryginalna – twórcy postanowili sięgnąć po żarty, których nie zobaczycie nigdzie indziej – prawdopodobnie z powodu odrzucania ich od dziesięcioleci przez normalnych scenarzystów. Postacie są kompletnie nijakie, ich motywacje są żadne, a charaktery to najpewniej góra dwa zdania napisane na serwetce. Mamy więc straconą przyjaźń, odnowienie znajomości, standardowe zawalenie się akcji i pojednanie ze szczęśliwym finałem.
Praca kamery i ogólne wrażenia też są dość marne – albo to wina jakiegoś dziwnego sznytu „kina rodzinnego” z tańszej półki, albo niesamowicie tanich i okropnie położonych przestrzeni/widoków. Lokacje w których kręcono „Czas dla siebie” to bzdura bzdur – albo jakieś pobocza, albo górskie pustkowia, a w najlepszym wypadku wynajęty dom. Nawet jeśli scena rozgrywa się nad pięknym nadbrzeżem to mam wrażenie, że tylko w jakimś publicznie dostępnym (darmowym miejscu), gdzie ekipa stanęła sobie z kamerą, kazała pomachać aktorom i szybko się zwinęli zanim ktoś ich zobaczył. Całość robi nieprzyjemne wrażenie filmu, który od razu miał trafić do telewizji.
Muzycznie jest… równie średnio. Co prawda do filmu trafił Seal, ale po pierwsze kogo on obchodzi, a po drugie jeśli było tam coś jeszcze – to niestety przeleciało niezauważony, gdzieś tam hen w tle.
Staram się znaleźć jakieś pozytywne strony recenzowanego filmu i największą z nich jest to… że nie jest to film najgorszy. Musimy umówić się na to, że są produkcje zupełnie zerowe, z odgrzebanymi ze śmietnika historii aktorami lub skierowane od razu na przecenę w wypożyczalni DVD. Czas dla siebie to miernota, to zapychacz Netflixa – ale jako taki może lecieć w tle w niedzielne popołudnie. Pod warunkiem oczywiście, że wtedy odkurzacie i nie słuchacie tych cringe’owych dialogów. Minusy? Wszystko. Plusy? Są gorsze filmy.
Ja osobiście nie polecam, cierpiałem cały seans. I jeszcze ta okropna Regina Hall, ale ja jej nie znoszę.
Plus – WTF, co to w ogóle za tytuł filmu – pisząc tą recenzję musiałem go przynajmniej 4 razy sprawdzać, bo nie mogłem zapamiętać.