Komedie romantyczne to gatunek istniejący praktycznie od pierwszych, nieśmiałych kroczków jakie poczyniło kino na przestrzeni lat. To coś, co było z nami od zawsze i prawdopodobnie na zawsze z nami będzie. Czas jednak leci nieubłaganie, a technologia i scenariusze ciągle się rozwijają, tak więc od każdej nowej produkcji oczekujemy czegoś, co nas urzeknie, zaskoczy. Kilka lat temu tę potrzebę zrozumiały horrory, które starając się jakoś pomiędzy sobą wyróżnić wprowadziły nowe i niekiedy naprawdę przemyślane zagrywki. To nie jest tak, że w komediach romantycznych nie da się już wymyślić niczego nowego – jestem pewien, że akurat z tym nie powinno być najmniejszego problemu. Kilku zdolnych scenarzystów, jakakolwiek wiedza w temacie historii tego co już było (i podrobienie tego) i mamy przepis na sukces… albo tego nie robimy i otrzymujemy Kobietę Sukcesu, która na dobrą sprawę wygląda mniej więcej jak kiepsko pocięty serial Polsatu.
Mańka jest przysłowiową kobietą sukcesu, osobą która ma wszystko: fajną pracę, chłopaka, wielkie mieszkanie w centrum miasta i świetlaną przyszłość przed sobą. Spokój mąci jej pewien przetarg na psią karmę – konkurencja oferuje cenę o połowę niższą, więc ma większą szansę na wygraną. Gdy firma głównej bohaterki chyli się ku upadkowi ta postanawia przyjąć tożsamość przyjaciółki, zatrudnić się u rywali i odkryć o co dokładnie chodzi z tym dealem.
W rolach głównych występują: Agnieszka Więdlocha, Mikołaj Roznerski, Bartosz Gelner, Julia Wieniawa-Narkiewicz, Paulina Gałązka, Małgorzata Foremniak, Tomasz Karolak, Monika Krzywkowska, Ireneusz Czop i Tomasz Oświeciński i praktycznie każda z tych osób sprawiła mi jakiś rodzaj mentalnego bólu. To nawet nie jest kwestia ich gry aktorskiej, po prostu wszystko w tym filmie zostało kosmicznie źle napisane i w kwestii potencjału zmarnowane.
Przyznam z ręką na sercu, że nie pamiętam w jakim innym filmie scenariusz zbudowany był na takiej strasznej, nierównej, oklepanej i prostackiej osi. Bądźmy szczerzy: to nie Pensjonat pod Różą czy inny Hotel 52 tylko normalna komedia romantyczna wyprodukowana z myślą o premierze kinowej. A tymczasem fabuła to największa bolączka tej niesamowicie bezpłciowej produkcji, jest mdło, niektóre wątki nie trzymają się kupy, zaś inne wydają się być sztucznie rozdmuchane.
Całość akcji kręcąca się wokół psiej karmy byłaby jeszcze do przeżycia, ale nie jest: głównej bohaterki nie sposób lubić, mam wrażenie, że jest jedną wielką niedobzykaną burzą hormonów. Okej, rozumiem jej motywację, nawet jestem wstanie przyznać stanąć po jej stronie przy większości sprzeczek, których w czasie seansu byłem świadkiem – ale kompletnie za nic nie mogę się co do niej przekonać. Postać grana przez Agnieszkę Więdłochę zjada sama siebie i z tego też powodu czasami kompletnie nie wiemy co my właściwie oglądamy – obyczajówkę, komedię, kiepski kryminał czy jakąś dziwną analizę braku osobowości. Przyzwyczaiłem się już do tego, że krajowe „romantyki” nie są ani trochę zabawne, ale kiedy straciły całą uczuciowość? Standardowy trójkąt głównych bohaterów irytuje głównie dlatego, że w filmie tak na oko nikt nikogo nie kocha. A faceci, którzy się dookoła „Mańki” kręcą, są tak rozpisani i tak „scastingowani” że trudno odebrać ich jako wiarygodne, istniejące postaci. W dodatku obaj bohaterowie są do siebie zbyt mocno podobni fizycznie, a przecież nie po to idę do kina, abym przez dwie godziny musiał domyślać się kto jest kim i jakie relacje łączą go z poszczególnymi osobami. Zresztą mężczyźni „Mańki” są tylko częścią problemu, bo cała obsada drugoplanowa jest irytująca (jak siostra cioteczna bohaterki), albo naprawdę creepy tak jak jej wujek. Zresztą właśnie wuj czyli Ireneusz Czop to najdziwniejsze kuriozum fabuły: zapatrzony mętnie przed siebie, opryskliwy, z dialogami napisanymi przez analfabetę.
Jestem zszokowany, że w Kobiecie Sukcesu wszystkie pozytywne postacie napawały mnie ogromną niechęcią, a taki bądź co bądź negatywny Tomasz Karolak sympatią. Wspominałem też o wątku romantycznym: ten niby jest, ale kompletnie niepotrzebny, mało wiarygodny i utkany najprostszą nicią zdrady, przypadku i botakmusibycia. Równie dobrze żadnego wątku romantycznego mogłoby nie być, bo i tak ani trochę go nie czuć.
Ach, a jeśli chodzi o sam finał filmu – wątki się urywają, większość z nich nigdy nie zostaje wyjaśniona, cały scenariusz wpada do kosza i pojawiają się napisy końcowe. Tekst napisany jest niedbale, przewidywalnie, nielogicznie. Mało gdzie macie okazje spotkać tak niedbale napisane postaci i zasmakować tak prostacko urwanych wątków. Przykładowo wątek przetargu, a przecież o to chodzi w tym filmie – nigdy nie doczekał się sensownego wyjaśnienia. Tak samo jak większość postaci już nigdy się po swoim występie nie pojawiła na ekranie.
Najgorsze jest jednak to, że sama warstwa techniczna nie jest jakoś szczególnie zła – pod tym względem Kobieta sukcesu to porządna produkcja, która rozpościera przed nami bardzo ładne, chociaż miejscami trochę naiwne kadry. Pomimo tego „dziadowania” na emocjach rodem z M jak Miłość jest w sumie bardzo sympatycznie i naprawdę nie miałbym serca powiedzieć głośno, że pod resztą aspektów, które składają się na cały film recenzowana produkcja jest zła. Bo właśnie nie jest. Na wielki plus zasługuje również ścieżka dźwiękowa, która bardzo nieśmiało, ale zauważalnie urozmaica ważniejsze ze scen, a w dodatku na tyle utkwiła mi w głowie, że bardzo ogólne wspomnienie wypadu do kina wydaje mi się trochę lepsze niż w rzeczywistości. Oczywiście, gdy „zabrzmiał” Ed Sheeran* przewróciłem oczami, ale co zrobić – mogło być przecież gorzej. Ale tak jak mówię film nie ma rażących niedociągnięć, ktoś go albo źle rozpisał, albo fatalnie zmontował.
Generalnie „Kobieta sukcesu” nie jest filmem złym… pomimo wszystkich wad największą jej bolączką jest nijakość, serialowość (taka ogólna taniocha) i brak polotu. Rozmawiamy zatem o produkcji, która jest całkowicie średnia, ale żadne z wymienionych przeze mnie wad nie dyskwalifikują jej jako całości. Boli to, że miało być przyzwoicie, mogło bardziej profesjonalnie i kinowo – ale nie jest. Chciałbym powiedzieć przez to, że czasami minusy sprawiają, że dany film wypada bardzo, ale to bardzo źle. Innym razem (i to o nim mówię) najgorzej wypada brak plusów i spełnionych obietnic. Mamy więc do czynienia z komedią, która nie jest tak żałosna jak można wywnioskować z recenzji, ale za to na tyle zaniedbana, że nie można mówić o niej w inny niż negatywny sposób. W kinie co prawda nie usnąłem, ale wielokrotnie nie rozumiałem o co tak naprawdę chodzi, nie widziałem logiki, a cały finał odebrałem jako oderwany od rzeczywistości, napisany na kolanie i pełen logicznych dziur**. Co z tego, że dostaliśmy dobry materiał na coś więcej, skoro ktoś go skopał już na etapie projektowania?
Kobieta sukcesu to film, którego nie polecam, bo ani to dobre, ani dostatecznie żałosne, aby się przy tym pośmiać. Nuda do szybkiego zapomnienia!
*Lubię Eda, rzecz w tym, że użycie jednej z jego topowych, tysiąckrotnie przemielonych w każdym radiu piosenek to chwyt poniżej pasa.
** [spoiler] za przykład niech posłuży to co na samym końcu bohaterka dostała od wujka. I co, to naprawdę stało tak przez te 20 czy ileś lat?
Analizowanie komedii romantycznych w kategoriach krytycznofilmowych zazwyczaj mija się z celem 😉 bo w większości tego typu produkcji luki scenariuszowe (i inne) można wymieniać w nieskończoność, ale kto te nieszczęsne rom-comy lubi (ja lubię!) to oglądać będzie i tak, bo zwyczajnie sprawia to przyjemność. Co do Kobiety sukcesu i recenzji: też miałam lekki problem z odróżnieniem dwóch bohaterów na początku xD ale poza tym serio, nie było tak źle, Więdłocha i Gelner byli naprawdę nieźli, a całość ogląda się miło. Duży plus za to, że akcja dzieje się w Warszawie, ale nie ma tu wymuszonej wielkomiejskości, której w polskich filmach nie brakuje.
Ja niestety sporą część filmu przekimałam z nudów. Najbardziej podobał mi się pies.Na szczęście mój facet trzymał mnie za rękę, było mi dość wygodnie ,tragedii nie było.