Pierwsze Listy do M. to film naprawdę bardzo dobry – co w sumie jakoś szczególnie mnie nie dziwi, bo jest po prostu kopią kultowego „To właśnie miłość”. W każdym razie „jedynka” dostarczyła nam nietuzinkowe postacie, ciekawe zbiegi okoliczności, kilka smakowitych wigilijnych żartów i nienachalną śmietankę aktorską. Kilka lat później (a dla nas dwa lata temu) pojawiła się dwójka – pod każdym względem nie tylko słabsza, co po prostu smutniejsza i żałośniejsza. Dziś w kinach pojawiła się część trzecia – czy inna? Lepsza? Postaram się to wyjaśnić.
Listy do M. 3 nie zaskakują – to znów kilka mniej lub bardziej sensownych nowelek, które w jakiś tam sposób starają się ze sobą przeplatać. Jeśli chodzi o logikę poszczególnych scen to tej absolutnie brak – dzieciak samotnie szukający dziadka, dziewczynka starająca się uchronić mamę przed depresją, młody weterynarz chcący poderwać atrakcyjną i co najważniejsze totalnie przypadkową dziewczynę. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się w porządku, gdyby nie to, że fabuła sklejona jest za pomocą słynnego „bo tak”, gdzie świat jest piękny, uczynny, bezpieczny i niezwykle mały. Wszyscy na siebie wpadają, a rozwikłanie nawet tak wielkiej tajemnicy jak porzucenie rodziny przed minimum 40 laty nie jest wyczynem za trudnym nawet dla 10 latka. Pod tym względem jest głupio i boleśnie – wszyscy są sztucznie bezbłędni i pozbawieni człowieczeństwa. Większość ich zachowań nie ma nic wspólnego z realnym światem, wystarczy wspomnieć, że ludzie w tym filmie całują się ze sobą (z zakochania!) widząc się na żywo ledwo drugi raz (!). Wspomniane wątki nie tylko nie rzucają na kolana pod względem fabularnym, ale także pod względem dopakowania ich jakąkolwiek treścią – Listy do M. 3 to miszmasz – raz kogoś jest za dużo, a jego motywacji starczyłoby na książkę, a chwilę później tylko autorzy wiedzą o co chodzi, kto jest kim i po co się pojawił.
Klimat świąteczny i w ogóle atmosfera wigilii to najważniejszy „aspekt” i temat przewodni tej serii. Będę z wami szczery: ja niestety prawie w ogóle go nie poczułem. Okej, na ulicach jest śnieg i sporo mikołajów, gdzieś tam nieśmiało ktoś wspomina, że mamy 24 grudnia – ale brakuje tutaj tej magii, którą miała nawet niezwykle ponura „dwójka” – w mojej opinii jest to totalnie słabe, bo przecież właśnie o święta tu chodzi. Niestety same dekoracje i trochę sztucznego śniegu to nie wszystko. Strasznie tęsknię za klimatem prostego, wzruszającego filmu świątecznego. W opisywanym przypadku absolutnie tego brak.
W rolach głównych występują: Tomasz Karolak, Agnieszka Dygant, Piotr Adamczyk, Magdalena Różczka, Borys Szyc, Izabela Kuna, Wojciech Malajkat, Katarzyna Zawadzka, Filip Pławiak, Stanisława Celińska, Andrzej Grabowski, Zbigniew Zamachowski, Bartosz Obuchowicz, Weronika Wachowska, Danuta Stenka, Hanna Śleszyńska, Grażyna Szapołowska, Marcin Kwaśny, Krzysztof Kowalewski i jeszcze kilka mniejszych, w niektórych przypadkach debiutujących na wielkim ekranie nazwisk. Generalnie większość obsady jest dość dobra i nie irytuje. Oczywiście znalazłoby się w tekście miejsce na trochę wylewania gnoju z powodu moich prywatnych antypatii – ale te ma przecież każdy z nas, a w dodatku są zwykle totalnie od siebie różne, więc w tekście skupię się raczej na plusach. Na pewno błyszczy Andrzej Grabowski, którego chciałbym w tym filmie dużo, dużo więcej! Jego epizod ma w sobie mega fajne pokłady magii, klimatu i jakiejś nieopisanej uczuciowości. Za nim ex aequo plasują się Wojciech Malajkat i Weronika Wachowska. Ten pierwszy jest świetnym aktorem, bardzo przekonującym i naturalnym – jego postać być może jest trochę infantylna i prostacko napisana – ale z całą pewnością wartościowa. Weronika tymczasem mając jedynie 12 lat skradła nie tylko przysłowiowe „szoł”, ale również mogłaby dawać lekcje aktorstwa mniej zdolnym, a o kilka dekad starszym kolegom – jest nie tylko najciekawszym dzieckiem w filmie, ale również fajnie napisaną postacią i co najważniejsze dobrze zagraną. Miejcie tą małą na oku. Ogólnie autorzy dwoili i troili się, aby jakoś to wyglądało – i da się to przeżyć, jeśli przymkniemy oko na scenariusz pisany na kolanach – tak dwóch, z dziurą pośrodku jak papier się zapadał.
Listy do M 2. niestety nie tylko nie wzruszały – one doprowadzały widzów do rozpaczy. Wystarczy przypomnieć sobie epizody z nastoletnim kaleką, pożarami czy guzami mózgu. Trójka na szczęście odbiega od tego jakże nietrafionego zabiegu i jest zdecydowanie weselsza, radośniejsza, starająca się emanować dobrem. Niestety tylko się stara, aczkolwiek to i tak duży plus w stosunku do emocji, które wzbudzały Listy do M 2. Ach, zostając na chwilę w numeracji – wiedza o poprzednich filmach nie jest potrzebna. Epizod Tomasza Karolaka nie jest powiązany z jego ogólną historią, ten z Malajkatem jest dobrze wyjaśniony, a Dygant/Adamczyk chociaż potraktowany totalnie od czapy jest tak płytki, że niespecjalnie chcemy go rozumieć. Reszta to w dużej mierze nowość….
Chociaż nowość to duże słowo, bo wszystko czego doświadczamy na ekranie, wcześniej już wiele razy widzieliśmy. Taka powtórka z rozrywki, ale bardziej na zasadzie „scenarzyści nie widzieli poprzednich części, więc zrobili tak jak im się wydawało” przez co niektóre pomysły są szalenie standardowe, a inne zaś totalnie obdzierają produkcję ze stworzonego kilka lat temu klimatu.
Zdjęcia i kadry natomiast są naprawdę niezłe, nie budują co prawda atmosfery świąt tak jak powinny, ale przyjemnie się je ogląda. Nagłośnienie jak na Polski film również wypada dość dobrze – wreszcie ktoś na poważnie zajął się dźwiękiem. Na pochwalę zasługuje muzyka – fajna, świeża, żywiołowa. Już w czasie seansu miałem ochotę kupić soundtrack – co wkrótce z pewnością uczynię. Niestety, o piosenki są naprawdę niezłe, o tyle niezbyt świąteczne. Coś za coś.
Wszechobecny product placement w postaci czy to Centrum Handlowego Arkadia czy Radia Zet jakoś szczególnie nie przeszkadza tak samo jak… sam film. Nie zrozumcie mnie źle, pomimo totalnie innego i w dodatku nieświątecznego klimatu czy niezbyt „realnych” historyjek – Listy do M. 3 to produkcja dobra, ciepła, niosąca kilka ważnych spostrzeżeń i radujących serce scen. Naprawdę, widziałem już gorsze filmy, a opisywane w tekście wady raczej tyczą się produkcji jako odnogi serii niż osobnego filmu o jakichś tam ludziach i ich świątecznych przygodach. Gdybyśmy oglądali Listy do M. 3 pod innym tytułem, otrzymalibyśmy produkcję znośną, taką z której nie bardzo jest jak żartować, taką, która nie zmusi nas do wyjścia z kina, ale niestety również taką, o której dość szybko zapomnimy – co prawda polecając znajomym – ale nie wiedząc do końca dlaczego. Jako kolejna część „listów” – trochę za mało. Jako komediodramat, który nie wpędzi nas w depresje o losowym tytule – całkiem nieźle.
W moim odczuciu Listy do M. 3: Czas niespodzianek to takie 7/10. Aczkolwiek jestem świadomy tego, że są ludzie, którzy wzdrygają się na myśl o wymienionej obsadzie. Albo takie, które chciałby zaznać świątecznych wzruszeń, cudów i pięknie oświetlonych, zaśnieżonych ulicy – i te osoby ocenią produkcję niżej, ale w mojej opinii nigdy na mniej niż na pięć. Bo musimy mieć świadomość, że w sumie jest znośnie, w sumie nie jest irytująco. W sumie widzieliśmy już gorsze filmy. Dla mnie jest ok, moja dziewczyna też była zadowolona – a musicie wiedzieć, że na Polskie filmy chodzimy głównie dla beki.
jeśli ktoś się spodziewa ambitnego kina na miarę Oskara to oczywiście się rozczaruje, to nie jest ten rodzaj filmu. Jednak jeśli ktoś chce się wyluzować przy fajnym i pozytywnym filmie to jak najbardziej polecam.
można było się spodziewać, że film będzie wzbudzał skrajne uczucia bo to w końcu trzecia część. Mi jednak przypadł do gustu 🙂 nastawiałam się na lekki, pozytywny film i się nie zawiodłam:)
no właśnie, trzeba samemu się zdecydować, aby później nie mieć pretensji, bo film może się podobać, ale można go też shejcić. zależy od człowieka