Może to odrobinę niemęskie, ale ja naprawdę lubię komedie romantyczne. Oglądając wszystkie części serii „Listy do M.” przenosiłem się do magicznej zimowej Warszawy, która wprost olśniewała humorem i pewną świąteczną magią. Nie wszystkie części skradły moje serce, ale jest to jedyna linia sequeli, która z filmu na film zdaje się być coraz lepsza. Mogę więc z pewnością stwierdzić, że najnowsza odsłona, „Listy do M. Pożegnania i powroty”, to najbardziej pogodna i interesująca część z całego cyklu, a jest to zaskoczenie o tyle, że już w części piątej twórcy osiągnęli pewnego rodzaju komediowo-świąteczne jing-jang, czyniąc balans pomiędzy śmiechem a wzruszeniami bardziej widoczny niż kiedykolwiek. Tym razem jest jednak jeszcze lepiej, twórcy postarali się, aby każdy wątek niósł za sobą jeszcze więcej ciepła i wzruszenia, a także świeże spojrzenie na dobrze znanych bohaterów. W tej świątecznej komedii przeplatają się różnorodne losy, a magia Bożego Narodzenia zaskakuje wszystkich (także widza!), co nadaje filmowi przyjemnego tonu i buduje atmosferę pełną nadziei oraz humoru.
Fabuła obejmuje wiele znanych postaci, takich jak Mel (grany przez Tomasza Karolaka), który w tej części próbuje rozwijać swoją firmę Mikołajową, ucząc się odpowiedzialności i mierząc z dorosłością. Są również wątki kłótliwej pary, Kariny i Szczepana, oraz losy samotnego Wojtka. Każdy z tych bohaterów wnosi odmienny klimat, który wzbogaca film o kolejne komediowe, ale i wzruszające momenty. To co wymaga podkreślenia to fakt, że zdecydowana część żartów wchodzi bardzo gładko – dialogi napisane są soczyście, z werwą i odpowiednim balansem. Dowcipy zawsze trafiają, właściwie nigdy nie żenują. Brak tu też zbędnych i słabych wątków, a zdecydowana większość jest w jakiś sposób ze sobą połączona – czy to za pomocą Maćka Stuhra wpadajacego na niektórych bohaterów czy postaci drugoplanowych przewijających się gdzieś tam w tle. Mało kiedy podczas kinowego seansu tak chętnie i otwarcie dosłownie chrumkałem ze śmiechu, a tym razem zdarzało mi się to co parę minut.
Gra aktorska zasługuje na szczególne uznanie. Tomasz Karolak w roli Mela świetnie ukazuje nieśmiałą ewolucje swojej postaci, a jego naturalny urok przyciąga uwagę widzów – monologi które wykrzykuje po raz kolejny wywołują salwy śmiechu i zmuszają mnie do refleksji, że w gruncie rzeczy to naprawdę dobry aktor – ok, zwykle bardzo do siebie podobny, ale prawda jest taka, że jego obecność zawsze podnosi tempo każdego filmu. Z kolei Janusz Chabior jako Lucek z wyczuciem balansuje na granicy humoru i absurdu, budząc sympatię swoją autentycznością praskiego menela. Jego wątek pękniej rury i japońskiego „krewnego” to jeden z najlepszych w filmie, w dodatku nieświadomie grając pierwsze skrzypce w całej noweli Kariny i Szczepana – dosłownie ich dominując. Obok Karolaka i Chabiora doskonale spisali się wspomniana Agnieszka Dygant (Karina), Piotr Adamczyk (Szczepan), Wojciech Malajkat i Magdalena Walach, którzy, jak zawsze, wnieśli do filmu świeżość i wciągnęli widzów w pełen uroku, świąteczny świat Listów do M.. Bardzo fajnie, spokojnie i świątecznie wypada zwłaszcza Malajkat, chociaż jego smutek skrywa tragiczne podwaliny. To oczywiście nie koniec aktorskich niespodzianek, bo mamy tu i Romę Gąsiorowską i Czesława Mozila, a także kilka ciekawych, niekoniecznie oczywistych niespodzianek. Jak dla mnie Listy do M. 6 (tak, to już szóstka) robią wszystko lepiej niż poprzedniczki, ale także cała świąteczna konkurencja. Można się kłócić czy każda osoba dostała tyle samo czasu lub czy każda historia porywa tak samo – ale rozpatruję to bardziej jako całość, bez podziału na mniejszych czy większych. Jesli wzrusza i śmieszy, to spełnia swoją rolę.
Scenografia także zasługuje na pochwałę. Warszawa, choć przedstawiona w mniej znanych ujęciach, jest ukazana w niezwykle świątecznej aurze. Ulice i miejsca tworzą idealne tło, które jednocześnie wprowadza widza w nastrój Bożego Narodzenia i nadaje filmowi magicznego charakteru. Śmiało można dodać, że Warszawa jest jednym z bohaterów, chociaż niektórzy mogą być odmiennego zdania, bo jak już napisałem eksploruje mniej znane rejony miasta. Ale dla rdzennego Warszawiaka jak ja – to przyjemność wyszukiwać znajome ulice w tak nieznanej, śnieżnej aurze. Kostiumy, od eleganckich ubrań po zabawne stroje mikołajowe, zostały dobrane idealnie, co dodaje postaciom autentyczności i uroku. Zachwyciły mnie szczególnie kurtki bohaterów – stylista wykonał kawał dobrej roboty.
Muzyka wypada niestety gorzej, powiedzmy sobie szczerze – jest gdzieś tam w tle, czasami powtarza stare schematy, ale jeśli wyszłaby kiedykolwiek jako składanka na CD – omijałbym ją szerokim łukiem. Brak tu nowości, czegoś co może stać się świątecznym hitem radiowym – co zabawne, bo znowu w sponsorach mamy Radio Zet.
Podsumowując, „Listy do M. Pożegnania i powroty” to wyjątkowo ciepła, zabawna i pozytywna opowieść, która moim zdaniem przebija poprzednie części. Film oferuje nie tylko doskonałą rozrywkę, ale także pozytywne przesłanie o rodzinie, miłości i nadziei – o tym, co najważniejsze w święta. Oglądając ten film z mamą (a co, zabierajcie mamy do kina!) bawiliśmy się świetnie, raz po raz wychwytując smaczki, tłumacząc sobie lokalizacje planów zdjęciowych i chłonąc tą świąteczną, ale póki co listopadową atmosferę. Jak dla mnie doskonałe rozpoczęcie zimowego sezonu, czekam na siódemkę i jako pierwszy pojawię się w kinie – naprawdę, ale to naprawdę warto! Psia dupa!