Zacznijmy od tego, że na całym świecie Morbius zbiera bardzo mieszane recenzje. Przykładowo nasz krajowy Filmweb, kolejny raz udowodnił, że zatrudnia dyletantów, którzy oceniają „normalne” filmy kinowe w kategorii 2/10, co już samo w sobie jest zbrodnią, bo w ten sposób to co najwyżej można ocenić niemiecki western o zombie lecący o 23 na TV Puls, a nie wielkie Hollywoodzkie kino. Mniejsza jednak z tym, jak bardzo nie znają się na swojej robocie koledzy z Filmwebu, a więcej o samym filmie. Według mnie Morbius jest całkowicie znośnym miksem Venoma z solowymi filmami o Hulku – z plusami i minusami takiego połączenia. W moim odczuciu daleko mu jednak do „najgorszego filmu MCU” i już mówię dlaczego.
Pewien kaleki naukowiec całe życie musi mieć przetaczaną krew – ponieważ cierpi na chorobę autoimmunologiczną, która sukcesywnie wyniszcza jego organizm. Z pomocą majętnego, podobnie chorego przyjaciela – od lat bada nietoperze, które wytwarzają specjalny rodzaj substancji pomagający im przyswajać hemoglobinę otrzymaną z żywych organizmów. Gdy Morbiusowi udaje się wreszcie wyekstrahować właściwy lek – ten przynosi niespodziewane skutki uboczne w postaci wampiryzmu: nadludzkiej siły, szybkości, echolokacji i niesamowitej ochoty na ludzką krew.
W głównej roli zobaczymy oczywiście znanego z niezwykłych fizycznych poświęceń Jareda Leto, partnerującego mu Matt’a Smitha’a, Adrię Arjona’ę oraz zupełnie przypadkowo obsadzonego w takim filmie Tyrese’a Gibson’a (znanego z serii Szybcy i Wściekli). Chociaż ludzie uwielbiają wieszać psy na Leto, to trudno mu cokolwiek zarzucić – gra przyzwoicie (jak to on) i widać, że jak zawsze przykłada się psychicznie i fizycznie do wejścia w rolę. Reszta obsady jest raczej niezauważalna, może z wyjątkiem irytującego Smith’a, który nie najlepiej nadaje się na głównego złego – jest średnio przekonujący, a dodatkowo niewyraźny i na pewno nie na tyle wyrazisty, aby poradzić sobie z takim brzemieniem. Podobnie grane postacie widziałem już wielokrotnie w innych ekranizacjach komiksów i chociaż zdarzały się gorsze castingi (Corey Stoll z Ant-Mana), to jednak daleko mu do chociażby drugoplanowych „złoli” ze świata Marvela pokroju.
Sama fabuła jest nawet niezła: mamy spojrzenia w przeszłość, dość dobrze zarysowaną przyjaźń, rosnący (chociaż łatwy do przewidzenia konflikt) i kilka lepszych lub gorszych scen walki. Czytając tę recenzję musicie zrozumieć jedno – jest nieźle, ale na poziomie wspomnianego wcześnie Venoma/Hulka. To oczywiście nie jest poziom Endgame czy nawet jakichś tam Iron Manów, ale z pewnością Morbius bije na głowę Venoma 2, Spider-Mana 3 czy nawet niedawną Czarną Wdowę. A jakby tego było mało, to bawiłem się przy nim lepiej niż na Eternals. Owszem, jednym z zarzutów jest to, że nie ma tu krwi (a film jest o wampirze), ale to nadal produkcja Marvela. Po drugie jest ciemno i mrocznie (no bo wampiry) i może to przeszkadzać w odbiorze i zorientowaniu się co się dzieje na ekranie, ale znowu nie bardziej niż w jakimkolwiek DC czy obu Venomach. Porównanie do Hulka jest natomiast oczywiste w kwestii przedstawienia bohatera, które generalnie można opisać jako „Morbius widzi, Morbius zniszczy”. Nic w tym jednak złego, bo fabuła musi rozwijać się swoim tempem, wszak jest to tylko wprowadzenie „wroga Spider-Mana” do filmowego światka, i wierzę że będzie lepiej, gdyż nawet scena po napisach daje dużo „jaśniejsze” nadzieje na przyszłość niż moglibyśmy oczekiwać. Brak skomplikowania można wybaczyć, ale na pewno nie można się na Morbiusie nudzić – to poprawnie (prawie od linijki) zrealizowany film, który nie ma większych ambicji, ale też nikt nie powinien od niego tego oczekiwać – w końcu to nie „Marvel”, a „Sony Marvel” czyli zupełnie odrębna linia filmów, tworzonych faktycznie z mniejszym smakiem, ale nadal dość porządnych.
Same efekty specjalne są fajnie zrealizowane, dlatego trochę szkoda, że film jest taki ciemny – zwykle noc stosuje się przy mniejszych budżetach, aby ukryć niedociągnięcia – tutaj ich nie ma. Oprócz dosłownie jednej walki na budowie (czy zawsze musi być taka walka?) efekty przemiany w wampira, walki czy slow motion – trzymają poziom. Po wspomnianej „scenie po napisach” oczekuję więc bardzo dużo i liczę na szybkie rozwinięcie historii na kolejny film. Szkoda, że większość recenzentów chuja się zna i ocenia filmy tak jak oceniają inni, robią wszystko po to, aby się nie wyróżnić i nie narazić na branżowy ostracyzm. To strasznie słabe, szczególnie w momencie zachwiania naturalnej równowagi kin w związku z pandemią i rozrostem serwisów VOD.
Morbius to przyjemna historia, która traci przede wszystkim na tym, że reszta filmów MCU jest już o kilka stóp wyżej – tak pod względem produkcyjnym jak i fabularnym. To jednak również błędne i krzywdzące porównanie, bo nie jest to czystej krwi MCU, a nadal produkcja spod skrzydeł SONY. Nie jest to jednak najgorszy film komiksowy w ogóle, albo chociażby dziesięciolecia – to przyjemna, trochę naiwna, powtarzalna historia. I właśnie to są największe zarzuty, które umiem sformułować – że Morbius nie jest czymś lepszym. Ale nie jest niczym przesadnie złym i wg. mnie w swoim gatunku „pobocznych filmów, które robimy dla kasy” zasługuje przynajmniej na ocenę 6/10. Ja na swoim profilu dałem nawet siódemkę – za dobre chęci Leto i scenę po napisach.
Bądźcie na mnie źli, ale polecam! Still a Better Love Story than Twilight