Wyobraźcie sobie, żeszukacie jakiejś fajnej komedii na wieczór, przeglądacie Netflixa i widzicie film „Teściowie poszukiwani”, dociera do Was, że to jakaś rodzinna draka, że teściowie, że młoda para, że na miniaturce ktoś strzela i jest to Pierce Brosnan. Myślicie, o, to może być dobre – w miarę znane nazwiska, a jeszcze więcej w miarę znanych twarzy. Już macie klikać, gdy nagle Waszą uwagę przykuwa fakt, że producentem jest Adam Sandler. I teraz nie wiadomo co robić – czy to jeden z jego filmów wakacyjnych, gdzie robi sobie darmową wycieczkę po świecie czy jakaś alternatywna perełka? U mnie ciekawość wzięła górę i wiecie co? Szybko tego pożałowałem… bo ciekawość to pierwszy stopień wiecie gdzie.
Teściowie poszukiwani to na papierze doskonała produkcja na relaksujący wieczór – są oni, młodzi, którzy planują ślub. Ona instruktorka jogi, on manager w banku – związek pokrewnych dusz, pięknych, szczęśliwych. Wkrótce ma ich połączyć węzeł małżeński, ale jak to w komediach bywa – rodzice panny młodej jeszcze się nie pojawili. Ale wkrótce poznajemy także ich, niestety Ci okazują się rabusiami, w dodatku ze śmiałą wizją napadu na bank głównego bohatera, który niestety po pijaku opowiedział im o zabezpieczeniach. Przyznacie, że to idealny początek i coś oryginalnego w skostniałym segmencie komedii o teściach. To przecież super wstęp do serii zabawnych pomyłek i slapstickowych nieporozumień. Jednak tylko na papierze, a nie w w przypadku, gdy za robotę bierze się firma Adama Sandlera, który dobrą komedię widzi jedynie, gdy ogląda filmy konkurencji…
Sama fabuła żenuje widza już od pierwszych minut – mamy tu nie tylko wymioty i podejrzane, obrzydliwe dowcipy o seksie czy dialogi pełne odwróconego rasizmu, ale także mnóstwo sztywniactwa czy randomowości, której nie powstydziłaby się sesja w Dungeons & Dragons. Żarty są nieśmieszne i nietrafiają, postacie rozpisane są płasko i kompletnie nic ich nie łączy, nikt sobie nie ufa, nikt siebie nie słucha, widać, że widza się pierwszy raz i mają się dość. Rodzice panny młodej okazują się bucami, ale nawet nie uroczymi, a rodzice pana młodego są tak negatywnie przejaskrawieni, że spotkanie z nimi zasługuje jedynie na zbiorową wizytę u psychologa. Twórcy chcieli nam przekazać sporo informacji, stworzyć jakieś tam społeczeństwo – ale z filmu dowiadujemy się jedynie, że ten, ten i ta byli kiedyś razem na orgii. Żarty nie trafiają, osoby piszące dialogi powinno się biczować, albo wysłać na przymusowe nauki z prawdziwymi ludźmi – jeśli na plakacie tego gniota jest informacja, że to pierwszy w historii film napisany przez AI – uwierzyłbym całym sercem. Bolą także dziury logiczne, postacie mówią jedno, a wynika drugie. No i większość postaci jest po prostu schematyczna i odrealniona.
W rolach głównych wystąpili – Pierce Brosnan, Adam Devine, Nina Dobrev, Michael Rooker, Ellen Barkin, Richard Kind czy Lauren Lapkus. Większość wspomnianych kojarzycie przynajmniej z twarzy, ale skupię się na dwóch rzeczach. Po pierwsze najlepiej wypada przeurocza Nina Dobrev, która jakkolwiek wygląda w tym filmowym śmietniku. Jej postać jest jedyną myślącą bohaterką, niespecjalnie wulgarną, po prostu dziewczyną z sąsiedztwa. I na szczęście nie ma jej dużo, przez co dobre wrażenie zostało ze mną nawet kilka godzin po seansie. To samo można powiedzieć o Brosnanie, chociaż trudno mi zrozumieć jak przyjął tego typu rolę, ale jest jak to Brosnan – męski, w skórze, trochę wychodzi z niego Bond. Wielka więc szkoda, że scen akcji dostajemy mało, a wybuchów chyba zero. Z drugiej strony mamy Adama Devine, którego w początkowej fazie kariery nawet lubiłem, potem tolerowałem jako tako we Współczesnej Rodzinie, a teraz… życze mu szybkiego zakończenia przygody z aktorstwem. Przez większość filmu niepotrzebnie robi z siebie klowna, stroi głupie miny czy bez specjalnej żenady daje się upokarzać miernemu scenariuszowi. Adam Devine to zdecydowanie aktorskie zero, które jak najszybciej powinno zniknąć ze świata kina. Nie zrozumcie mnie źle, świetnie się zapowiadał i dobrze mu szło, był uroczy – ale teraz nie jestem pewny czy ta jego koślawa gęba to wina przedobrzenia z botoksem czy może on tak na poważnie… Po trzecie, chociaż miały być dwie rzeczy – reszta obsady. Jak już mówiłem: znacie twarze, ale nie znacie nazwisk – to dlatego, że każda jedna osoba wygląda jak tani zamiennik kogoś bardziej popularnego. Niby wszystko pod tym względem wygląda okej, ale tak właśnie jest – wszystkich oprócz Dobrev i Brosnana możnaby zastąpić lepszym odpowiednikiem, oczywiście podnosząc budżet.
Sama produkcja nagrana jest dość ładnie, brak tu co prawda plenerów, dostajemy raczej małe betonowe miasteczko ze wszystkimi jego przywarami, ale mogło być gorzej. Świetnie wykonano wnętrza skarbca, wygląda naprawdę nowocześnie, aż dziwi, że takie „wsie” mają tak rozbudowane systemy bankowe. Pewnie na to idzie Obama Care zamiast na pacjentów… Stroje i dekoracje są w porządku, mierzi trochę scena na cmentarzu, ale przynajmniej coś się tam dzieje. Pracy kamery czy barwie tonalnej nie ma czego zarzucić, wszystko też słychać głośno i wyraźnie – chociaż przyznam szczerze, że w pierwszych minutach seansu czułem jakby wszyscy na ekranie byli dubbingowani, ale to uczucie dość szybko zniknęło.
Poziom humoru jak już wspomniałem jest praktycznie zerowy, w filmie nie ma niczego wesołego. Jedno nawiązanie do przygód Jamesa Bonda bawi, ale raczej starszych niż młodszych widzów. A sceny z krwawymi glutami, wymiotami czy nawiązania do robienia loda (bezsensowne, żona obiecuje przez telefon, że go „wyssie”, a po 2 minutach jest osobiście w domu?) są niepotrzebne i wulgarne. Nie tak się robi dobre komedie, nie tak się robi nawet średnie.
Chciałoby się powiedzieć coś więcej, ale nic więcej tu nie ma. Fabuła nie zachwyca, raczej obrzydza. Zdjęcia sa poprawne, scenariusz jest dnem, którego wstydzić powinna się każda rozumna osoba, a o dziwo całkiem sporo teoretycznie znośnych aktorów tego nie zauważyło… Teściowie poszukiwani to kupa gnoju w ładnym papierku, to obietnica dobrej zabawy w którą wierzymy aż do ostatnich minut. Ale ta zabawa nie nadchodzi zostawiając nas z poczuciem oszukania i łzą smutku w oku. „Teściowie” są tak wybrakowani, że gdy w czasie napisów końcowych włączyła się scenka, moja żona powiedziała: o, przynajmniej będa jakieś śmieszne wpadki. I wiecie co? I nie było, po prostu mieli głupią, trudną do zrozumienia scenę po napisach i tyle.
Teściowie Poszukiwani to typowy Netflix, który może kusić zwiastunem lub paroma nazwiskami, które kiedyś gwarantowały dobrą zabawę… Ale to tez produkcja, której nigdy nie zobaczycie na żadnym kanale telewizji, na żadnej płycie DVD, nigdzie. To film, który jeśli obejrzycie – będziecie jedynymi w swojej okolicy. A nawet jeśli nie, to i tak się o tym nie dowiecie, bo gwarantuje, że będziecie wstydzili się o nim rozmawiać.
Dla mnie mocne 4/10, doceniam niektórych aktorów i warstwę techniczną, ale nic więcej. Jeśli podczas filmów chodzicie do łazienki, to ten jest komedią z gatunku „zaraz wracam, nie zatrzymuj”. Ale hej, ma tez plusy – po godzinie dwadzieścia się kończy.
ps. jeśli chcecie zobaczyć dobrze napisaną komedię „o teściach” to odpalcie „Teściowie” oraz „Teściowie 2” na TVN Player.