Z recenzjami to jest taki problem, że jakby chwilę o nich pomyśleć to powinny mieć jakiś sensowny szkielet i podstawę, początek, rozwinięcie i koniec. Z tą recenzją jest dokładnie tak jak z najnowszym filmem Patryka Vegi – „Botoks” czyli nie do końca jest tym czym się wydaje. Tak więc, będzie to raczej pewien zbiór myśli i odpowiedzi, zbiór odniesień do filmu i wydarzeń dziejących się dookoła niego.
A co się dzieje? Otóż od sobotniego poranka pojawia się masa tekstów, które w niewybredny sposób mieszają „Botoks” z błotem, określając go najgorszym polskim filmem od czasów Kac Wawy. Jest to ewidentne pierdolenie pod fejsbukowe kliki i generowanie zasięgów. Filmowi specjaliści rzucają gromkie „bla bla bla gówno, bla bla bla chuj” czekając na oklaski i ordery za wysoki poziom profesjonalizmu i niezwykłego poczucia humoru. Prawda jest jednak taka, że pod wieloma względami „Botoks” jest lepszy od ostatniego Pitbulla, a na pewno od „Kobiet bez wstydu”, „PolandJa” oraz chociażby chłamu imieniem „Dżej, Dżej” (w którym Borys Szyc zakochał się w nawigacji samochodowej), a mówię tutaj wyłącznie o produkcjach czysto kinowych. Tak więc dzieło Vegi chociaż tępe jak chuj – nie jest nawet w pierwszej dziesiątce kinowych porażek.
Ludzie licytują się, że „Botoks” powinien nazywać się „Aborcja” i to całkowita prawda. Tytuł sugeruje przygodę w świecie operacji plastycznych – i chociaż te są, to jednak większość czasu przebywamy jedynie w normalnym szpitalu. Problemem jest tylko to, że oglądamy przynajmniej pięć dość obrzydliwych aborcjo-porodów, które generalnie niczym się od siebie nie różnią, a pojawią się na ekranie z zegarkiem w reku chyba tylko po to, aby co kilka scen lało się dużo krwi. W ogóle pod tym względem „Botoks” to film szalenie niebezpieczny, praktycznie propagandowy – to silna broń w rękach aktualnej władzy, która z pewnością za jakiś czas będzie latać jak głupia cytując jego liche fragmenty i zabraniając nam wszystkiego czego jeszcze nie zabronili.
Czy „Botoks” ma jakąkolwiek fabułę? Na dobrą sprawę większość opinii zdaje się wmawiać otumanionemu celebryctwem danej osoby czytelnikowi, że absolutnie nie. Że to zlepek bzdurnych scen, że idei w tym żadnej, że to tylko zbiór klisz i najtańszych dowcipów rodem z ostatniej strony programu telewizyjnego. Z tym ostatnim się zgadzam, bo dowcipy czy anegdotki zawarte w filmie to takie pierdolenie jak z książeczek „O Jasiu”, tylko niekiedy w pieprzniejszej wersji. I to jest mega słabe. Natomiast fabuła jest – że szczątkowa i chaotyczna? Że słaba? Ale jest, wszystkie widoczne na grafice bohaterki coś łączy, u każdej tworzy się zalążek jakiejś historii, u każdej dostajemy też jakieś rozwiązanie. Okej, jest to płytkie, bzdurne i do dupy – ale czy takie nie jest życie? Wkraczamy w jakimś momencie ich życia, skupiamy się na jednym, prostym wątku i następuje rozwiązanie. Może „Pitbull” w lepszy sposób ciągnął główny wątek, którego tutaj jako takiego nie ma – ale wszechobecne użalanie się wybitnych specjalistów, że to tylko koszyk pełen losowych cytatów to totalna bzdura. Jak już wspomniałem – były gorsze filmy. Ten ratuje mimo wszystko powaga, czasami zbyt przerysowana, ale ku mojemu zdziwieniu nie popadająca w żałość.
Czy Patryka Vegę poniosło? Trochę tak, bo skupił się tylko na jednej stronie medalu – na okrutnych i złych lekarzach, którzy trupowi ukradną nawet buty. Z drugiej strony pewna znieczulica w tym zawodzie wcale nie wydaje mi się przesadzona. Wyobraźcie sobie, że zaczynacie prace w Waszej ulubionej restauracji z ulubionym daniem. Codziennie możecie je za darmo zjeść – ile dni, tygodni będzie Was to jarać, a kiedy przestanie, znudzicie się, zmarkotniejecie? Z całą pewnością większość lekarzy jest w porządku, a czarne owce to tylko jakiś procent. Trzeba o tym pamiętać.
Czy aktorzy to drętwe, płaskie, znudzone beztalencia? Patryk Vega faktycznie obsadził połowę obsady „Pitbulla” w swojej nowej produkcji, ale większość z głównych bohaterów radzi sobie całkiem nieźle. Na pierwszy plan oczywiście wysuwa się Agnieszka Dygant, która chociaż przełomowych scen nie gra – to zyskała mój szacunek. Dalej oczywiście Janusz Chabior (chociaż to jego stały poziom), wyjątkowo znośna Olga Bołądź i niesamowity Tomasz Oświeciński, który jako jedyny nie ma kija w dupie, albo świadomości w czym naprawdę gra. Tak czy siak niesamowicie bawi się rolą i chyba niejedną butelkę opróżnił z reżyserem, bo i scenki i dialogi ma najlepsze. Chociaż z tymi dialogami to bywa wybitnie różnie, bo…
Czy film jest faktycznie tak obrzydliwy? Obrzydliwe to są wyjęte z macic płody, które w różnym stanie zobaczycie w „Botoksie”. Obrzydliwa może być scena, w której pogotowie pomaga dziewczynie zakleszczonej podczas seksu z psem. To jednak w sumie drobnica, jest naturalistycznie, ale pomijając dziwne zainteresowanie reżysera różnymi typami aborcji – widziałem już gorsze rzeczy. Chociaż to smutne, że jedno z najsensowniejszych zdań w całym filmie wypowiada emerytka, która władowała sobie w pochwę 7 mandarynek – i nie potrafiła ich wyjąć.
Czy „Botoks” ma w sobie coś dobrego? Ma i to sporo – bo generalnie to jest tak, że historia jakby się chwilę nad nią zastanowić jest spójna. Samo zakończenie było dla mnie dość wzruszające (ta część z Dygant) i w jakiś sposób na długo je zapamiętam.
Czy film coś „obnaża”? I tak i nie, bo można się domyślać, że źli ludzie pracują wszędzie. Ja bym bardziej obstawiał, że tak było, ale moje, Wasze pokolenie – chyba to zmieni. My przejmujemy się już innymi rzeczami, żyjemy inaczej i inaczej stawiamy swoje priorytety. „Botoks” niczym mnie nie zaskoczył – ani zachowaniami lekarzy, ani pacjentów. No może piciem wódki z wyciągniętą z trumny dziewczyną* – ale to już śmierdzi mi fejkiem na kilometr, bo przechowywanie zwłok wygląda trochę inaczej.
Czy większość „recenzentów” przesadza? Przesadzają i to po maksie – film jak film. To jest w moim mniemaniu tak – jeśli masz odwagę napisać, że coś jest najgorszym filmem, to rozumiem, że np. z Polskiego kina komercyjnego widziałeś w danym roku wszystko. I nie dziwi Cię np. komedia o Czesławie Mozilu. Mnie nie dziwi, ja ją widziałem, uważam, że mogę się wypowiedzieć – są gorsze, głupsze, nudniejsze filmy. Ot chociażby „Na układy, nie ma rady” – z tego to wyszedłem z kina. Co prawda miejscami jest czerstwo, niektóre sceny wziął chyba z innych, niedokończonych filmów, a całość nastawiona jest na tabloidowy skandalizm – nadal opisałbym to jako produkcję kinową, która żenowała mnie tylko czasami.
Czy warto wybrać się na „Botoks”? Technicznie to niezły film – fajne kadry, latanie dronem, odrobina kaskaderki, pięknie pokazana Afryka (nie pytajcie) i Warszawa. Jest mniej brudno i tragicznie niż w Pitbullach. Chociaż bardziej krwawo. Nie jest to z pewnością hit, trochę wątpię, aby powtórzył sukces duchowych poprzedników, ale chociaż dłużył mi się w nieskończoność (a ma jedynie 2h 15min) – nie mogę go z czystym sumieniem obrzucić kurwami. W sumie cały seans zastanawiałem się czy napisać o nim cokolwiek czy nie, bo moja opinia tak bardzo różni się od szerokiego grona specjalistów, którzy pewnie są większymi autorytetami niż ja – ale oni pierdolą, srogo pierdolą. Warto jednak podejść do sprawy z otwartą głową – w końcu nie jest to Ostra Randka 3D z Wilczakiem, która w kinach była tydzień, ani Supermarket (poniekąd całkiem niezły!), który zabawił w kinach jeden dzień! To przerysowany dramat ze szczątkową, ale jakąś tam pozszywaną fabułą, o którym pogadają, na którego pokrzyczą, a i tak swoje zarobi, trochę w kinie powisi i wróci jako sequel. Albo i nie.
*. to z trupem to oczywiście prawda, ale napisałem to specjalnie, aby jeszcze bardziej namieszać Wam w głowie dziwnością tego filmu. „Botoks” jest więc ogólnie taki sobie, ale na pewno nie aż tak bardzo jak mówią.
PS. Kobiety w ciąży nie powinny tego oglądać. Mówię serio