Premiera najnowszej produkcji Disney/Pixar odbyła się już co prawda kilka tygodni temu (dokładnie 11 marca), ale postanowiłem napisać jej recenzję nawet pomimo tego. Z góry powiem, że to nie jest tak, że „To nie wypanda” jakoś szczególnie mnie oczarował, ale to pierwszy film animowany, który… po raz pierwszy zrobił pewne rzeczy, jak dotąd kompletnie nie do przyjęcia w innych tego typu produkcjach. O co chodzi? O tym przeczytacie poniżej.
Nastoletnia Mai jest dziewczynką jakich wiele – kujon z paczką przyjaciół, który po szkole pomaga rodzinie w utrzymaniu orientalnej świątyni. Powoli zaczynają jej się podobać miejscowi chłopcy, delikatnie buzują hormony, a największym marzeniem jest udział w koncercie topowego boys-bandu. Pewnego ranka budzi się jednak w ciele wielkiej, włochatej pandy rudej – w którą zamienia się, gdy puszczają jej nerwy lub da się ponieść nastoletnim emocjom.
Sama fabuła nie jest jakoś szczególnie odkrywcza i tak zupełnie szczerze – nie porwała mnie. Mai oraz jej koleżanki są dziewczynkami, których imion nie pamiętałem już podczas napisów końcowych, a co dopiero, aby mieć w stosunku do nich jakiekolwiek uczucia. Jest standardowo – młoda kujonka z marzeniami, nadpobudliwa matka, która wymaga za dużo i dorastanie, które uderza za bardzo. Sam motyw przemiany w pandę jest może i w miarę świeży, ale i tak pozostawiający po sobie wrażenie „ale to już gdzieś było”. Jeśli czegoś nie było, to na pewno jest nim to, dlaczego w ogóle polecam Wam ten film: otóż dziewczynki w To nie wypanda mają okres. Zdaje sobie sprawę jak to brzmi, ale to naprawdę bardzo ważne wydarzenie w świecie Disney/Pixar i właściwie całkowity game changer w animacjach skierowanych do najmłodszych. O samym okresie nie rozmawia się tutaj co prawda zbyt dokładnie, ale wielokrotnie wspominane są podpaski czy tampony, niektóre znane marki (oczywiście w wersji lekko zmodyfikowanej) widzimy także w czasie trwania filmu, np. gdy spanikowana matka przynosi kilkanaście pudełek, aby uratować swoją córkę. Jak pójdziemy trochę dalej, to opowieść o przemianie „w pandę czerwoną/rudą” może być taką alegorią dojrzewania i stawania się kobietą. Motyw „kobiecości” pojawia się w samej produkcji wielokrotnie – okres, zamiana w pandę (we właściwym wieku) czy wielokrotne powtarzane przez bohaterki (chociaż kompletnie bez złych intencji), że koncert wspomnianego wcześniej zespołu uczyni je kobietami. I chociaż takich opowieści widzieliśmy już wiele, tak sama warstwa duchowa poszła o wiele, wiele dalej. Rola kobiet w społeczeństwie, wyścigu szczurów czy chociażby przekazywanego z pokolenia na pokolenie wstydu, tutaj znanego jako klątwa czerwonej pandy. Szczerze przyznam, że chociaż ogólnie nie rzuciło to mną o ziemie, tak znając się jako tako na filmach wiem, że to rzecz nawet nie tyle wielka, co po prostu bardzo potrzebna – być może nie jednej nastolatce uratuje to pierwszy kontakt z miesiączką.
Z samą animacją nie miałem większego problemu, ot dobra robota ze studia Disney/Pixar. Wszystko rusza się tak jak powinno, chociaż może z bastowałbym z cukierkową feriom barw – momentami bolały mnie oczy i raził wszechobecny, a na dobrą sprawę niepotrzebny – róż. Raziły mnie też decyzje projektowe – chyba żadna postać widoczna na ekranie mi się nie podobała, dziewczynki są generalnie brzydkie, ale nie z winy ich urody lub jej braku – co karykaturalnego przedstawienia. Wielokrotnie miałem jakieś nieodparte wrażenie, że To nie wypanda musiał zrobić ktoś odpowiedzialny chociażby za Wallace & Gromit, bo wielkie zęby, nieforemne kształty i kaprawe oczka atakowały mnie w każdej sekundzie tej bajki. Chociaż akcja dzieje się w Torotno, to jednak opowiada o orientalnej dziewczynce (są i dziewczyny w hidżabach) i to jeszcze byłoby do przeżycia, gdyby nie momenty przypominające anime. Nie ma ich dużo, ale są totalnie zbędne – postawy z filmów o superbohaterach czy wielkie błyszczące oczy dziewczynek. Absolutnie niepotrzebny, zbędny zabieg, który bardziej mnie irytował niż to było potrzebne. Żeby nie było – sam projekt pandy jest totalnym Disneyem, bo wygląda uroczo i jako główny bohater tak właśnie powinna wyglądać. Istne cudo, a do jej futerka sam chętnie bym się przytulił.
Dubbing w obu wersjach językowych jest bardzo przyzwoity, aczkolwiek chyba jestem coraz bliżej wizji, aby pewne rzeczy oglądać w oryginale. Niestety nasze kina nie zawsze mają taką opcję, szczególnie gdy coś jest skierowane rzeczywiście pod najmłodszych. W samym filmie jest sporo fajnej muzyki, ale nie ma piosenek – więc jeśli nastawiacie się na musicalowe wstawki, to niestety obejdziecie się smakiem. Ogólnie technicznie (pomijając przesyt kolorów) jest bardzo dobrze i nie pożałujecie seansu.
To nie wypanda to generalnie same plusy, dodatkowo jest to film historyczny i ważny społecznie. To też niestety pewnego rodzaju przerost formy nad treścią, który nie zachwyca tak jak powinien. Wiecie, jakby usiąść z zeszytem i szukać minusów, to jako takich nie ma, ewentualnie coś może nie spodobać się jednej osobie, podczas gdy jara drugą. Ale już minutę po wyjściu z kinowej sali nie jesteśmy w stanie powtórzyć tytułu, a po tygodniu nasze notatki zamieniają się w hieroglify, co do których nie wiemy ani o co w nich chodzi, ani po co je zrobiliśmy. Dobry, miły film, którego nigdy w życiu nie obejrzę ponownie. Nie wiedziałbym po co.