Muszę się Wam do czegoś przyznać, chociaż być może stali czytelnicy mojego bloga już o tym wiedzą: jestem wielkim fanem Polskiego kina, może nie oglądam wszystkiego jak leci, ale naprawdę mało kiedy (przy uczciwej selekcji) jestem w stanie się do czegoś w nim przyczepić. Okej, ktoś powie, że ostatnio kręcimy jedynie filmy o II Wojnie Światowej, ewentualnie setne odłamy prostych komedii romantycznych. Ktoś inny doda, że jeszcze dobija telewizja – tam królują wyjątkowo popcornowe seriale kryminalne, które z prawdziwą rozrywką nie mają wiele wspólnego, za to atakują prostymi łamigłówkami co mniej świadomych widzów. Ale pomimo tego, że to oczywiście prawda i wiele produkcji powstaje w naszym kraju na jedno kopyto, to w ogólnym rozrachunku nasze kino idzie w coraz dojrzalszym kierunku i moim zdaniem może być już tylko lepiej. Dlatego też z ciekawością jakiej nie czułem od lat – udałem się do kina na Apokawixę – szumnie zapowiadany, pierwszy polski horror o zombie. Generalnie nie mogę się zgodzić z tym zdaniem, bo Apokawixa nie jest pierwsza, sam osobiście znam jeszcze kilka tego typu filmów np. krótkometrażową, ale dość ciekawą Watahę – natomiast ta „pierwszość Apokawixy” to już kwestia przyjęcia pewnie dość szczególnych kryteriów, których niestety nie znam. Natomiast czy rzeczony horror to naprawdę horror i czy da się go bez większego bólu obejrzeć? O tym za chwilę – a że zombie movies to mój konik i jeden z ulubionych podgatunków filmowych – nie ma co przedłużać i zapraszam do recenzji.
Apokawixa opowiada o grupie niezadowolonych maturzystów, którzy wyraźnie czują, że tracą swoje najlepsze lata. Szkołę średnią zaliczają głównie zdalnie, ponieważ wszechobecny covid skutecznie utrudnia kontakty międzyludzkie, a nauka przed ekranem komputera tylko potęguje ich poczucie osamotnienia. Chociaż niektórzy po maturze chodzili na kremówki, wspomniana grupa postanawia wyjechać nad morze – nic sobie nie robiąc z covidowych restrykcji. Nad morze, a dokładniej do pięknego pałacu należącego do ojca jednego z nich. Szalona impreza na pewno ułożyłaby się dobrze, gdyby nie… [spoiler xD] zaćmienie słońca, sinice w Bałtyku, trefne piguły i nowa mutacja covidu. [koniec spoilera xD]. Weekend ze znajomymi (i bandą obcych ludzi bóg wie skąd) zamienia się więc więc w krwawy spektakl z którego mało kto wyjdzie żywym.
Co do samej fabuły to warto brać ją z przymrużeniem oka. Już samo splecenie przypadków przez które zombie mogą w ogóle istnieć jest tak kuriozalne, że aż wywołuje uśmiech politowania na twarzy. Dokładnie tak jak dziwne i lekko prostackie dialogi, którymi wymieniają się główni bohaterowie – bogate dzieciaki, których nijakie charaktery twórcy starają się rozbudować o błahe z pozoru cechy. A kogo my tu nie mamy – wegankę chodzącą na Warszawskie protesty, kolesia z biedniejszej rodziny, syna „prezesa” który całe życie ma wyjebane, okularnice kujona, chłopaka z setką uczuleń i nieodłącznym inhalatorem czy nastolatkę, która dla funu pokazuje swoje wdzięki na kamerkach. Chociaż generalnie galeria osobistości jest dość standardowa i płaska, tak z każdą minutą widz bawi się lepiej, a niezbyt bystrą ferajnę lubi coraz bardziej – dzieje się tak głównie dlatego, ponieważ sam wstęp i wolno rozwijająca się akcja to aż 3/4 filmu. Przez pierwsze 1,5h otrzymujemy jedynie delikatne wskazówki/symptomy wszechobecnych żywych trupów, a mocniej skupiamy się na poznawaniu licealistów: ich pasjach, problemach, związkach. Chociaż taki układ może wydawać się dziwny (nudny) tak zabieg udał się nieźle, a pacjent przeżył – głównie dlatego, że sama część wprowadzająca jest naprawdę ciekawa, kolorowa i równie dobrze mogłaby być osobną opowieścią bez nadprzyrodzonych i krwawych scen. Jeśli mogę w jakiś sposób porównać Apokawixę z czymś innym, to stylistycznie bardzo tu blisko do Netflixowego „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją„. Kierując się jednak do brzegu – pomijając dialogi i z początku pustych bohaterów – z każdą minutą coraz bardziej wkręcamy się w fabułę, która tak naprawdę nie nudzi ani przez chwilę, a jeśli ktoś jest fanatykiem tego typu filmów – zachwyca pojedynczymi smaczkami i narastaniem napięcia – które dzieje się w tle imprezy, aby w finale oczywiście eksplodować i narobić niezłego zamieszania.
W rolach drugoplanowych (a zacznijmy sobie od tyłu) wystąpili Tomasz Kot, Cezary Pazura, Matylda Damięcka, Sebastian Fabijański czy Joanna Kurowska. Tak, te nazwiska jedynie partnerują młodym aktorom – i chociaż każda z wymienionych osób rolę ma ważną, tak zdecydowanie raczej epizodyczną. A w głównych rolach wystąpili: Mikołaj Kubacki, Waleria Gorobets, Natalia Pitry, Alicja Wieniawa-Narkiewicz (tak, siostra Julii), Mariusz Urbaniec, Aleksander Kaleta, Marta Stalmierska, Monika Mikołajczak czy Oskar Wojciechowski. Nie dam głowy czy wymieniłem wszystkich, ale w przeważającej większości z nich widzę (nie boję się tego powiedzieć) przyszłość kina. Mam nadzieję, że nie wejdą w tanie seriale czy w głupie komedie romantyczne, a pozwolą sobie na bardziej ambitne kino – dzieciaki naprawdę dały radę. Pomimo dość trywialnych dialogów, nikt nie wypadł przesadnie śmiesznie ani nie przeginał z ekspresją – bardzo miło się to oglądało. Pod względem obsady absolutnie nie ma na co narzekać. Powiem więcej – jakbym już musiał narzekać, to bym wywalił znane nazwiska, najmocniej Fabijańskiego i Kota, bo akurat Damięcka i Pazura pasują całkiem nieźle. Jeszcze co do Fabijańskiego to iks de, musicie to zobaczyć. Ale serio, nawet nie wiem co powiedzieć i kto go w ogóle obsadza, a tym bardziej w takich rolach. Reszta sztosik.
Jeśli chodzi o scenografię to film jest zaskakująco bogaty – mamy kilka ciekawych ujęć Warszawy (w tym tłumów policji), kilka bogatszych miejscówek (w tym głównej rezydencji) oraz ciekawego spojrzenia tak pod względem właśnie rozmaitych smaczków/dodatków w tle, jak i samych kolorów, ujęć czy kadrów. Tak samo ma się charakteryzacja i stylizacja bohaterów – jest odważna i w ciekawy sposób oddaje naturę młodzieży oraz zombiaków, które faktycznie wyglądają tak jak powinny. Osoby odpowiedzialne za zagospodarowanie lokacji/logistykę czy za wszelkie formy stylizacji/makijaży wykonały naprawdę doskonałą robotę. Tak samo zresztą jak Ci, którzy zajęli się muzyką – nie tylko dostaliśmy całkiem niezłe, doskonale dobrane nuty w tle (czy ja słyszałem Ramonę Rey?!), ale także sama impreza o której w dużej mierze opowiada Apokawixa miała się czym pochwalić – a mówię tu np. o wystepie raperów Grubsona i Żabsona. Tak więc powiem wprost: graficznie i muzycznie jest więcej niż dobrze, byłem wręcz zachwycony.
Wracając do pytania z początku opowieści: Czy Apokawixa to horror? – odpowiem w skrócie: generalnie tak, chociaż niestraszny. A jest to spowodowane kilkoma mniejszymi, a ważnymi dla gatunku powodami. Przykładowo nie ma tu tej atmosfery zaszczucia, nie ma ugryzionego „który ukrywa, że nic mu nie jest”, nie ma nawet… seksu – co jest spoko, ale dziwi w horrorze o nastolatkach. Mamy za to trochę za dużo elementów komediowych (wywołanych raczej tym, że pokolenie Z ma wszystko w dupie niż realną zabawnością scenariusza) i zbyt szybkiej akcji w finale. Nie ma się kiedy przestraszyć, bo wcześniej albo nic się nie dzieje, albo później dzieje się dużo i w nieposkromionym tempie. No i wiecie – to lekki film o „wixie” nad morzem, w którym zombie są prawdopodobnie jakąś głębszą przenośnią – głównie w temacie tego, że starzy ludzie zostawili młodym skażoną i zanieczyszczoną ziemię i przez to teraz wszystko padło na ryj. Serio, sporo tu motywów ekologicznych i jakichś głębszych myśli o harmonii wszechświata. Czy to źle? Zależy co sie lubi.
Jednak wypada podsumować recenzję w sposób prosty i przystepny, toteż: Apokawixa to jeden z lepszych, bardziej zabawnych i kolorowych filmów ostatnich lat. Moim zdaniem broniłby się nawet wtedy, gdyby nie był horrorem o zombie, a skupił na faktycznej imprezie. Natomiast jako twór końcowy zaspokaja w dwójnasób: najpierw jako kino opisujące najmłodsze pokolenie, ich lęki i samotność przed ekranem komputera, a później jako wesoła masakra z głupimi rozwiązaniami, uciekającą logiką i uroczym finałem. Bawiłem się po stokroć lepiej niż się spodziewałem, a moja ocena to bezwstydne 8/10.
Warto jednak przed seansem powiedzieć na głos trzy rzeczy: po pierwsze to film o pokoleniu Zet (nie musimy, nie możemy, i nie zrozumiemy go), po drugie to produkcja polska (ze wszystkimi plusami i minusami tego sformułowania), a po trzecie to film o zombie, zombie, zombie. Jeśli akceptujecie przynajmniej dwa punkty z trzech powyższych, a dodatkowo czujecie ten jesienny, Halloweenowy vibe – powinniście się w kinie doskonale bawić. Ja jestem totalnie oszołomiony tym, jak fajna i przystępna wyszła im produkcja i w jak ciekawy sposób spina masę różnorodnych motywów. Minusy? Niektóre dialogi lub roztargnienie bohaterów mogą irytować. A ilość przelanej krwi może niektórych z Was negatywnie zaskoczyć – bo jest krwawo, ale bez przesady.
Apokawixa to jednak świetna produkcja, która godnie stoi obok „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” i pierwszego „W lesie dziś nie zaśnie nikt” – a wspomniane tytuły to dowody, że mamy jeszcze szansę zrobić w polskiej kinematografii coś ciekawego. Zresztą mogę się założyć o jedno – jak wrzucą to na Netflixa, to się natychmiast pojawi w światowym TOP 10 – na bank. I ludzie to pokochają.