Od wielu lat jestem wielkim fanem wszystkich komiksowych ekranizacji. Każdy z filmów uniwersum Marvela (a nawet DC!) widziałem na wielkim kinowym ekranie i to zwykle w okolicach premiery (lub nawet na krótko przed). Tym razem nie było inaczej i na Avengers: Wojna bez granic rzuciłem się jak przysłowiowa kuna w agrest, albo jak Reksio na szynkę (tak to było?). Przyznam szczerze, że kupując bilety wcześniej kompletnie nie mogłem trafić godzinowo na seanse napisy 2D. Bo musicie wiedzieć, że wspomniany hit obejrzycie także z dubbingiem, w 3D, w 4DX oraz w IMAX – no i oczywiście w różnych wariantach tych opcji. Na szczęście jest z czego wybierać i każde z Was znajdzie tu coś dla siebie.
Jakiś czas temu napisałem szalenie popularny tekst czyli KOLEJNOŚĆ OGLĄDANIA FILMÓW MARVELA, a już teraz nadszedł czas na recenzję najnowszego hitu wszech-czasów (bo chyba możemy nazywać tak produkcję, która w pierwszy weekend otwarcie zarobiła 650 000 000 dolarów. I teraz pojawia się pewien problem – jak zrecenzować film, w którym na dobrą sprawę już sama lista „nazwisk” może być odebrana jako spoiler? Cóż, spróbujmy potwierdzić to co wiemy lub czego możecie się domyślać, ale oczywiście nie zdradzając za dużo.
Iron-Man i spółka…
Avengers: Wojna bez granic (Avengers: Infinity War) to najnowsza, dziewiętnasta już produkcja komiksowa, a zarazem trzecia skupiająca wszystkich największych bohaterów w jednym filmie (chociaż na dobrą sprawę Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów też powinien się w to wliczać). Czy mamy do czynienia z najlepszym Marvelem w dziejach? I tak i nie, bo chociaż recenzowana produkcja jest z pewnością „najpełniejszym” doświadczeniem komiksowym w dziejach, to generalnie mi akurat nie przypadł do gustu zabieg zbyt dużego pomieszania stylów znanych z innych produkcji. Głównym problemem jest w pewnym stopniu dołączenie do starej ferajny superbohaterów całej drużyny znanej ze Strażników Galaktyki. Star Lord i spółka oczywiście: wypadają świetnie, ale ich obecność przenosi całą akcję najnowszych Avengersów odrobinę zbyt daleko w kosmos. Ja wiem, że ciężko połączyć ziemskich bohaterów, podróżującego magiczną tęczą Thora oraz kosmicznych awanturników – ale wydaje mi się, że akurat w tym zakresie różnice były zbyt ciężkie. Brakuje mi realnego zagrożenia ziemian, a zamiast tego dostajemy historie jakichś anonimowych zielono-niebieskich ludzików z innych wszechświatów. Pierwsi Avengersi dali nam świetny atak na Nowy Jork i czuć było to coś, co sprawia, że nierealne pojawia się bliżej nas. Oczywiście muszę film wybronić i napisać, że wszystko do siebie doskonale pasuje, przynajmniej jeśli chodzi o same postacie i zależności między nimi – bo naprawdę jeśli się jest wielkim fanem to nie ma czego zarzucić i ogląda się to wszystko z rosnącym apetytem na więcej. Aczkolwiek… Tak jak mówię i przynajmniej dla mnie: nie za bardzo zatrybiło połączenie tak różnych od siebie uniwersów, gdzie poziomy ciężkości znajdują się w zupełnie innych miejscach.
Jeśli już mówimy o postaciach, to dostajemy tutaj praktycznie całą znaną nam plejadę mniejszych i większych gwiazd – od Iron-Mana przez Kapitana Amerykę, Thora, szlachetnych pomagierów (War Machine, Czarna Wdowa), plemię Czarnej Pantery czy właśnie wspomnianych wcześniej Strażników Galaktyki. Z góry powiem, że niestety kilku osób na ekranie nie zobaczyliśmy, ale Ci którzy są (a jest ich dobrze ponad 15-20 osób) jak zwykle dają radę. O ich aktorstwie nie ma co się rozpisywać, bo skoro to już dziewiętnasty film, to wszyscy dobrze wiemy jaki i kto reprezentuje poziom. Dialogi napisane są sprawnie, więc każda z person może się popisać, a spotkanie Iron-Mana z Dr. Strange’m na długo zostanie Wam w pamięci. Tak jak niezwykła relacja Thora i Rocketa.
Aczkolwiek jedna osoba zdecydowanie wyróżniała się na tle innych i był to z całą pewnością Josh Brolin jako Thanos. Nikt chyba nie spodziewał się tego co zaprezentuje sobą główny zły, który przewijał się bez większych emocji siedząc na kosmicznym tronie przez blisko dekadę innych filmowych ekranizacji. Thanos, bo o nim mowa okazał się nie tylko najciekawszym „złym” z całego uniwersum, ale być może także w historii kina. Jestem oszołomiony tym jak doskonale został napisany przez scenarzystów, a także zauroczony jego zachowaniem, motywacją, głębią i tragizmem. Ja wiem, że gość jest zły i tu nie ma się co wykłócać, bo przecież chodzi mu o wyrżnięcie w pień połowy wszechświata – ale myślę, że w tej swojej żądzy i samotności jest postacią tragiczną, skomplikowaną i wynoszącą Avengers: Wojna bez granic na nowy, wcześniej niespotykany w kinie superbohaterskim poziom. Jeśli macie dość kolejnych robotów lub zmutowanych dziwolągów (a tych w kinie ostatnio wybitnie dużo) to sprawdźcie jak poradził sobie najgroźniejszy i najbardziej bezwzględny przeciwnik nie tylko Avengers, ale i całego wszechświata. A dla Pana Brolina oklaski, bo nie jest moim ulubionym aktorem, ale udało mu się zawrócić mi w głowie. I to w wydawać by się mogło: letnim blockbusterze bez większych ambicji.
Efekty specjalne to jak zwykle mocna strona tego typu kina, jeśli chodzi o to jak wyglądają postacie, albo w jaki sposób prezentują się tła i wybuchy to jak zwykle bajecznie. Miałbym oczywiście jakieś zastrzeżenia np. do energetycznych tarcz używanych w Wakandzie, ale przecież nie można mieć wszystkiego. Aczkolwiek efekty efektami, ale zbyt szybkie walki i zbyt duża liczba cięć trochę dezorientują widza. Najmocniej daje to o sobie odczuć w scenach walki Spider-Mana – naprawdę człowiek nie wie co się dzieje. Honor ratuje natomiast reżyseria, choreografia samych scen akcji oraz to, że całkiem spora część filmu dzieje się za dnia. Uczcie się DC Universe, a nie dajecie wieczną noc, która ma ukryć niedostatki graficzne! Dźwięk jak dźwięk, po seansie nie kupicie soundtracku. Słowa słychać dobrze, a muzyka… gdzieś tam prawdopodobnie jest. Z góry powiem, że niestety nie wiem jak z dubbingiem. Jeśli ktoś z Was był sam lub z dzieciakami to dajcie mi znać w komentarzu pod postem – na pewno wrzucę aktualizację.
Ponieważ tak jak już zdążyłem zauważyć Avengers: Wojna bez granic to dziewiętnasta w kolejności część cyklu (jak to w ogóle brzmi) ważne są nawiązania. I teraz pytanie: co trzeba znać, aby zrozumieć fabułę? Na dobrą sprawę chciałoby się powiedzieć „wszystko”, ale zagłębiając się w temat odpowiem tak: wypada znać Thor: Ragnarok, Strażników Galaktyki 2 i Czarną Panterę. Nie zawadziłby również Capitan Ameryka: Wojna Bohaterów. Myślę, że te seans tych czterech produkcji prawie w pełni pozwolą rozkoszować się fabułą najnowszego Marvelowskiego widowiska. Generalnie warto wiedzieć też kim jest Dr. Strange i jakie mam moce – chociaż mam wrażenie, że używa ich trochę inaczej niż w solowym filmie.
Czy Avengers: Wojna bez granic jest produkcją dobrą? Ja najbardziej! Nie jest to najlepszy film z całej tej ultra długiej serii (chociaż to pewnie kwestia gustu), ale zdecydowanie znajduje się na szczycie listy. Dodatkowo warto wspomnieć o tym, że jest to najdłuższa (ponad 2,5h) i najpełniejsza filmowa ekranizacja komiksów z tej serii. Więc pełny fan service zapewniony.
Niezwykli superbohaterowie bawią, emocjonują i wzruszają. Liczba efektów specjalnych, smaczków i atmosfery przytłacza do tego stopnia, że obejrzenie „Infinity War” inaczej niż w kinie zakrawałoby na zbrodnie. Mam znajomych, którzy byli już po 2-3 razy. Mi wystarczy jeden seans, ale jestem w stanie zrozumieć emocje, które za każdym razem wydziera z nich pogrążona w mitycznej hipnozie sala kinowa.
I na koniec ważna informacja: Jest jedna scena po napisach końcowych. Gdybyście jej nie zrozumieli, to śpieszę z wyjaśnieniem – aczkolwiek pozwolę sobie użyć białej czcionki – zaznaczcie tekst myszką lub przyciskając palec do smartfona, aby go odczytać >>>> Logotyp na urządzeniu należy do Captain Marvel, superbohaterki podobnej do Supermana, o mocy zbliżonej (lub nawet wyższej) do Thora. Nie jest to wielki spoiler, bo rzeczona CM dostała swój osobny film i zadebiutuje w kinach już w 2019 roku. Od jakiegoś czasu docierają do mnie również informacje prasowe z planu tego filmu -ciekawostką niech będzie to, że najprawdopodobniej będzie rozgrywał się w przeszłości. Na zdjęciach, które widziałem Nick Fury stylizowany jest na całkiem młodego faceta.
Strzeżcie się Thanosa! Opanował kina!