Jeśli miałbym Wam powiedzieć coś 100% szczerze, to z pewnością to, że zwiastuny filmu „Shazam!” podkręciły moje oczekiwania na maksa. Wreszcie, po latach posuchy – zapowiadały doskonały film ze stajni DC. Zapowiadały produkcję zabawną, żywą, kolorową – taką, której reżyser bawi się scenariuszem oraz całym tym super-bohaterskim światem i jego koncepcją. „Kevin sam w domu w wersji superhero” myślałem drżąc z podniecenia. I kolejny raz zostałem bezpardonowo oszukany.
Shazam! to opowieść o nastolatku, który błąka się od rodziny zastępczej do rodziny zastępczej. Pewnym zrządzeniem losu trafia jednak do groty potężnego maga, który postanawia oddać mu swoją siłę. Kilka lat wcześniej „arcyłotr”, którego imienia nikt nie zapamięta otrzymał podobne wyróżnienie – aczkolwiek z pomocą demonów symbolizujących 7 grzechów głównych. Ten zły musi więc załatwić tego dobrego, generalnie po to, aby przejąć jego moc – czy są jeszcze jakieś powody? Do czego potrzebuje dodatkowej energii? To już niestety słodka tajemnica scenarzystów.
W głównej roli tytułowego mściciela pojawia się (w moim odczuciu mało znany) Zachary Levy, a naprzeciwko niego jako Dr Thaddeus Sivana – Mark Strong. I tutaj mierzymy się z jedynym chyba plusem tej produkcji – aktorsko jest naprawdę nieźle. Obaj panowie wypadli przekonująco, zabawnie, niekiedy złowrogo, a przede wszystkim lekko pastiszowo – co samo w sobie jest dobre, bo Shazam! to produkcja lżejsza, stawiająca na dobrą zabawę i przede wszystkim odniesienia i mrugnięcia okiem, przede wszystkim do tego typu kina. Zachary Levy świetnie bawił się w swojej roli, w niezwykły sposób oddając charakter postaci, która przecież nadal jest dzieckiem. Bolała mnie natomiast nijakość roli Pana Stronga, bo chociaż początkowo zapowiadała się na nielichego drania, który bezwzględnością zostawia w tyle największych zabijaków, tak później traci całą charyzmę, motywację i urok – zostając sztampowym czarnym charakterem (do szybkiego zapomnienia kilka minut po seansie). Wielka szkoda, bo aspiracje były wielkie, a została… jakaś bezsensowna potrzeba bycia lepszym, zemsty i sam nie wiem czego jeszcze.
Scenariusz nie jest taki znów najgorszy, ale scenarzyści z pomysłów wypstrykali się zdecydowanie zbyt szybko, w dodatku próbując ukryć nijakość swojego dzieła, wszystkie najciekawsze momenty zamieszczają w mylącym zwiastunie. Mamy więc kolejne origin story, historię sieroty czy arcyłotra któremu o nic nie chodzi, moc przyjaźni, rodziny, a także… ciemność. Shazam jest ciemny, mroczny – i to w ten najgorszy ze sposobów. Autorzy wszystkie efekty specjalne ukryli w mroku – dzięki czemu dużo trudniej jest zauważyć, że te są po prostu słabe. Zawsze powtarzam, że jeśli najlepsza akcja danej superprodukcji dzieje się w czasie nocy – to chodzi wyłącznie o ukrycie słabego budżetu i niedoskonałości technicznych. A tych w Shazam! jest nie mało – wystarczy wspomnieć „hulkopodobne” stwory pod postacią grzechów głównych. DC ma jakąś słabość do wsadzania jako bossów glinopodobnych maszkar, które absolutnie niczym się nie wyróżniają. Totalnie się zawiodłem, co prawda nie aż tak jak na „głównym złym” z Wonder Woman, ale porównywalnie do „ostatniej akcji” z Ligi Sprawiedliwych. Shazam! nie ma jakichś naprawdę wyjątkowych mocy, a całość (przynajmniej pierwotnie) miała zostać oparta na komediowym aspekcie jego genezy. Niestety im dalej w las tym ciemniej (dosłownie). Na początku naprawdę kilka razy szczerze się uśmiechnąłem, by po chwili zakrywać z zażenowania oczy. Ucięte, niepełne wątki, uszyta na kolanie historia, nuda, beznamiętne motywacje i obowiązkowe pierdolamento o mocy przyjaźni i rodziny – o dobry boże, nie. A jednak tak. No i o co chodzi z tym byciem sierotą? I przekazywaniem mocy? Co to za potwory? O co w ogóle chodzi, jakie X, Y mają zamiary? Nie wiem, a film widziałem. A żeby było już najgorzej w ogóle – film dzieje się w czasie gwiazdki.
Czy warto zobaczyć Shazam’a! w kinie? Jeśli orientujecie się co oznacza słowo „fatality”, albo kojarzycie logotypy czołowych gwiazd DC – to w filmie znalazło się sporo odniesień do istniejących „w tym świecie” herosów – głównie do Batmana i Supermana – więc może warto się z recenzowanym filmem zapoznać. To jednak bardzo niebezpieczna gra, bo tego typu zabiegi mocniej przypominały mi (anulowany dość szybko) serial Powerless, który opowiadał o agencji odpowiedzialnej za wynalazki pozwalające unikać zniszczeń powodowanych np. przez Supermana – niż faktyczny wysokobudżetowy film kinowy. Fajnie, że twórcy starają się jakoś scalić ten świat, ale wygląda na to, że po prostu nie dostali większej ilości praw do czołowych postaci czy emblematów, więc w kilku miejscach puścili do widzów oko. Ale to jednak trochę siara przy tego typu budżecie.
Wspomniane wcześniej efekty specjalne są, ale z pewnością nikt się nad nimi nie wysilił. Shazam! nie ma naprawdę wyjątkowych mocy, więc całość (przynajmniej pierwotnie) miała zostać oparta na komediowym aspekcie jego genezy i braku doświadczenia. Niestety im dalej w las tym ciemniej (dosłownie). Muzyka jest niezauważalna, ale może to i dobrze, bo dzięki temu nie mam kolejnej rzeczy do której chciałbym się przyczepić. Shazam! to bohater płytki, z udawanym luzem. Świetnie zagrany i bardzo inny od rzeszy kinowych twardzieli, ale mam jakieś dziwne wrażenie, ze w komiksach jedynie Batman miał ciekawych i wyróżniających się wrogów (no i oczywiście Spider-Man), a takie twory jak „Kapitan Marvel” (bo to jego prawdziwe imię, ale DC przegrał batalie sądową z Marvelem) dostały jakieś mutanckie popłuczyny przypominające niedorobione bękarty Hulka. I chociaż przykro mi to mówić – dostały kolejny raz. Szkoda, że w finale nie wybuchł jakiś wulkan, bo tylko tego mi brakowało do osiągnięcia nirwany beznadziejności.
Do kina poszliśmy w cztery osoby i tylko jednej z nas podobało się na tyle, aby Shazam’a bronić – ja nie mogę się na to zdobyć – głównie przez nieznośną i irytującą powtarzalność. Shazam to gulasz z najtańszych, lekko przeterminowanych składników, które jedliśmy przez ostatni tydzień, ale teraz czas na wielki comeback pod postacią nowego dania. Od lat tłumaczę, że DC robi gorsze filmy, bo niepotrzebnie ściga się z Marvelem, ale wiecie co? Oficjalnie przyznaję, że nie wiem dlaczego psują wszystkie produkcje za które się biorą. Shazam! miał wszystko co potrzebne – ciekawego bohatera, jajcarskie spojrzenie na gatunek i… bardzo dużo czasu na dopracowanie koncepcji. Jak zwykle się nie udało i nie powinienem być tym zaskoczony. Natomiast Shazam! to pierwszy film, którego sequela autentycznie nie potrzebuję.
Jeśli oglądacie wszystkie filmy o kosmicznych/magicznych nadludziach to oczywiście warto wybrać się do kina. Zostawcie jednak w domu wszystkie oczekiwania, marzenia i plany względem tego filmu. Start i zapowiedzi naprawdę niezłe, ale z każdą minutą skala zażenowania niebezpiecznie zbliża się granicy za którą już nie ma powrotu. Przykro mi to mówić, ale żałuję tych dwóch godzin – kto mi je odda? Ech, dobrze, że mam już bilety na Avengers: Koniec Gry – ten tytuł przynajmniej nie zawiedzie. (tfu tfu).