Z produkcjami DC generalnie od zawsze miałem pewien problem, a nawet kilka: po pierwsze kręcone były w sposób ciemny i niechlujny, po drugie efekty specjalnie niedomagały, po trzecie naprawdę ciężko było polubić głównych bohaterów. I nagle ktoś wpadł na pomysł, aby zrobić film totalnie odcięty od całego tego komiksowego wszechświata, obedrzeć go do naga z akcji, a chwilę później ubrać go w szaty powolnego dramatu. I ten ktoś miał czelność wierzyć, że to się uda. Ale już Albert Einstein powiedział „Wszyscy wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, aż znajdzie się taki jeden, który nie wie, że się nie da, i on to robi.” – i tym kimś był Todd Phillips, a jego „Joker” z pewnością otrze się o nominacje do Oscara, a być może nawet zgarnie jakąś statuetkę.
Tytułowy Joker ma 40-kilka lat, mieszka ze zdziwaczałą matką w mało przyjaznej dzielnicy, a jego największym marzeniem jest kariera komika. Naprawdę nazywa się Arthur Fleck i każdego dnia pracuje jako klaun do wynajęcia, aby dorobić pieniądze na życie i leki. Gotham natomiast pogrążone jest w kryzysie, a ludzi coraz częściej ciągnie na ulice, aby przeciwstawić się władzy, która nie potrafi rządzić miastem. Arthur nie zważając na zachodzące zmiany dąży do swojego celu, nieświadomie popadając w coraz większy obłęd.
Powiedzmy sobie bez ogródek: Joaquin Phoenix to najlepszy, najprawdziwszy, najsmutniejszy, a zarazem najbardziej przerażający Joker jakiego kiedykolwiek zobaczycie. To człowiek z krwi i kości, który szuka swojego szczęścia, ale nie jest mu ono pisane. Przez większość seansu miałem zresztą wrażenie, że recenzowana produkcja to swoiste One Man Show w którym każda inna postać to swojego rodzaju żywe wspomagające przemianę głównego bohatera. Koszmarnie wychudzony Phoenix to (o zgrozo) postać, którą da się polubić, postać, którą da się zrozumieć, aż w końcu wiele wybaczyć. Jeden z najgroźniejszych przeciwników Batmana całym sobą opowiada historię – prostą i przygnębiającą. Historię usprawiedliwiającą wszystko to co stanie się „potem”, to co znamy z kart komiksów. Bliskie kadry, aktorstwo ocierające się o szaleństwo – tym jest Joker. Nawet rewelacyjnie partnerujący mu Robert De Niro blednie na tle jedynego w swoim rodzaju popisu aktorstwa, które można już teraz nazwać kultowym, nieprzeciętnym i jedynym w swoim rodzaju. Joaquin Phoenix udowadnia, że nie ma dla niego granic i wielki Hollywoodzki film można zagrać na spokojnie, samemu.
Fabuła oszczędnie prowadzi nas przez liczne zawirowania w życiu Arthura – pogrążonego w chorobie samotnika. Wszystko wydaje się tu być logiczne, jedno wynikać z drugiego – co w przypadku filmów DC jest istnym novum. Joker to prosta historia o nieszczęściu z którego nie sposób się wydostać, to historia domina, które przewracając kolejne klocki zmienia losy świata. To w końcu najbardziej rasowy dramat jaki widziałem w ostatnich latach – perfekcyjnie budzący… może nie napięcie, ale pewnego rodzaju żal i smutek, sukcesywnie potęgowany aż do wielkiego finału. W Jokerze praktycznie nie ma akcji, nie ma wroga, nie ma bohaterów, nie ma bijatyk – jest za to powolny i bolesny upadek dobrego człowieka – okraszony jednak sporą dawką przemocy.
Graficznie najnowsza produkcja DC prezentuje się bardzo przyzwoicie – nie widać tu tanich efektów specjalnych, bo tych prawdopodobnie w ogóle nie ma (a na pewno nie ma ich wiele). Brak tu również super-mocy, dziwactw i strzelania laserami. Jest za to pokryte graffiti i slumsami Gotham – zadziwiająco jasne, ale również zadziwiająco nieprzyjazne. Gwarantuję Wam, że nie poczujecie zażenowania tak zwaną „taniochą”, pstrokatością, amatorką. Kompletnie zapomnicie również jak wyglądały potworki pokroju Batman v Super-Man czy Suicide Squad – te raz na zawsze odejdą w niepamięć.
Muzyka to kolejna mocna strona produkcji – czuć w niej głębie, pomysł i pewnego rodzaju bezwzględność. Jeśli przyjdzie Wam kiedyś do głowy wzmocnić swój melancholijny, depresyjny nastrój – jestem pewien, że sięgniecie właśnie po nią. Nie jest to zresztą specjalnie trudne, gdyż OST jest już na Spotify – o tutaj. Polecam jednak sprawdzić te niepokojące dźwięki dopiero po wizycie w kinie – gdyż ich nazwy mogą zawierać spoilery.
Joker to wycinek z życia jednego z najbardziej rozpoznawalnych złoczyńców komiksowego świata. To historia jego początków, to nadzieja na zmianę jego losów. Joker to film smutny, przejmujący, odcinający się od dotychczasowego dorobku, ale jednocześnie bardzo płynnie z niego korzystający. Minusy? Z pewnością fakt, że tak szybko się kończy, a kilka scen niepotrzebnie traci swoją powagę. Za minus można uznać również fakt, że aż chce się głównego bohatera przytulić, powiedzieć mu: „Wszystko będzie dobrze, zabijaj sobie mieszkańców Gotham, bo generalnie to masz rację i każdemu z nich się należy.” Boli również to, że tej interpretacji Jokera prawie na pewno nie zobaczymy w żadnej innej produkcji opowiadającej czy to o Harley Queen czy też o Batmanie. Wielka szkoda.
Todd Phillips dokonał więc niemożliwego – przeniósł komiks na duży ekran kompletnie ignorując wszystkie obowiązujące przy tym zasady i zaprezentował dzieło, które jeszcze długo pozostanie przedmiotem dyskusji w filmowych kręgach. Film jest dokładnie tym co nam obiecano, dokładnie tym co sobie wyobrażaliśmy. Ni mniej ni więcej – i chociaż niektórzy mogą uznać, że pewne elementy historii są wtórne to warto wiedzieć, że scenariusz obroniłby się nawet, gdyby opowiadał o zupełnie anonimowym 40-latku z przedmieść losowego miasta. I to czyni Jokera ponadczasowym, dobrym i potrzebnym. Mam nadzieję, że to nowy kierunek – bo jak widać nadal można zachwycić. Chociaż to zachwyt przez łzy.
Za zaproszenie dziękuję #MultikinoPolska – zachęcam do wybrania się na Jokera właśnie do ich sieci kin.