Czasami chciałoby się uściskać twórców danego dzieła za zawarty w nim przekaz, żart lub cytat. Książę w Nowym Jorku 2 również wywołał we mnie takie uczucia, konkretnie dlatego, że w jednej scenie pada ważne zdanie – Hollywood robi zbyt dużo nikomu niepotrzebnych sequeli filmów sprzed lat. Brawa za dystans, szczególnie w sytuacji, gdy na Amazon Prime zadebiutowała niesamowita wprost chała, żerująca na kultowym i bardzo dobrze przyjętym klasyku sprzed 33 lat.
Myślałem również o tym, aby napisać normalną, pełną i ciekawą recenzję – ale nie ma na czym bazować. Największym plusem omawianego „filmu” jest zebranie prawie całej obsady sprzed trzech dekad – gorzej, że Ci co nadal żyją prezentują się zdecydowanie chorobliwie i pojawiają jedynie w mało znaczących, często siedzących epizodach. Eddie Murphy wygląda jak po serii operacji plastycznych, a partnerujący mu Arsenio Hall jakby dopiero co wyszedł z odwyku. Nieźle prezentuje się również wychudzony Wesley Snipes w roli szalonego generała – i to właściwie tyle.
Fabuła jest tyleż dziwna co niezrozumiała – wspomniany generał mający oddział bojówkarzy dręczy tego naszego „Księcia”, że jak w ciągu kilku dni ich dzieci się nie ożenią to wypowiada wojnę. Murphy ma trzy córki, których wolałby nie oddawać, ale gdy okazuje się, ze gdzieś w Queens żyje sobie jego bękart – postanawia to jego wsadzić na minę i ożenić z córką watażki (bo temu to bez różnicy). Wyrusza więc do Ameryki, aby odebrać syna, spędzić na jej terenie 5 minut filmu i zanudzić widza na śmierć.
Musicie mnie zrozumieć: to co w 1988 śmieszyło to niesamowite zderzenie kulturowe, a także to, że tamte czasy były naprawdę, ale to naprawdę wyjątkowe – czy to pod względem modowym, technologicznym czy np. dobrze ukazanej przestępczości. 2021 nie wyróżnia się kompletnie niczym, zresztą twórcy zdają się o tym wiedzieć, gdyż 90% akcji dzieje się w ładnym, ale jednak Afrykańskim pałacu. Pozostałe 10% dzielimy pomiędzy okropne zwierzęta CGI, których modele są okropne, sztuczne i w ogóle nie czuć ich wagi (jeśli zdecydujecie się oglądać ten gniot zwróćcie uwagę na chód słoniątek) oraz na Amerykę, która na dobrą sprawę przedstawiona jest jedną ulicą i zakładem fryzjerskim znanym z pierwszej części. Moglibyście pomyśleć, że najbardziej raził mnie niski budżet – ale to nieprawda, bo najbardziej raził mnie okrutny product placement. Afrykańskie księżniczki w strojach Pumy? Chamskie reklamy wódki, biżuterii, telefonów, a nawet Spotify? No proste. Sama fabuła również nie zachęca – mamy tutaj typowe zderzenie monarchii z „czarnymi” z Queens, którzy nie umieją sie zachować. No beka totalna, zwłaszcza że nowo znaleziony syn wyraźnie nie ma ani uroku, ani charakteru – raz wydaje się mądrym i pragnącym czegoś lepszego młodym człowiekiem, by zaraz poniósł go bling bling hajsu i typowych stereotypowych zachowań. Nie mówiąc już o tej głośnej i irytującej Leslie Jones w roli jego matki, która nie ma problemu z wygłoszeniem monologu, że w sumie to może i Książę jest jego ojcem, ale ona to była kurwą, więc w sumie nie pamięta. W sumie kurwą, ale nie brała za to pieniędzy. W sumie YOLO. Ach, i wielkiego przewrotu fabularnego tutaj nie ma, kompletnie nie rozumiem w czym bohaterowie mają problem i jak ma pomóc sprowadzenie syna.
Największym problemem „Księcia” jest jednak to, że powstał zupełnie po nic, bez pomysłu, na szybko i właściwie „dla telewizji”. Widać to po ciężkich kadrach, które są „zbyt HD”, przez co wydają się zupełnie odrealnione, kolorach i przesadzonej czystości otoczenia. Gwarantuję Wam też, że nie zrozumiecie zakończenia – ale to wina wyłącznie scenarzystów, którym nie zależało na dostarczeniu wartościowej produkcji. Aczkolwiek oddam im jeden honor – w tym smutnym, słabym, żenującym filmie znalazło się kilka niezłych nawiązań do jedynki – chociaż i to jest lekko zepsute, bo najlepsze nawiązanie dotyczy braci Duke z Nieoczekiwanej zmiany miejsc.
Jeśli Książę w Nowym Jorku 2 miałby jakieś plusy, to wyliczę dwa – młode aktorki w rolach córek Księcia są całkiem sympatyczne. Drugim plusem są kawałki rewiowo-musicalowe, generalnie ładnie to wygląda, ale tylko to.
Książkę w Nowym Jorku 2 mógłby być kolejnym przypadkiem wpadki tłumaczy po latach, nic takiego jednak nie ma miejsca, bo jest to wpadka scenarzystów. Coming 2 America nie ma w sobie Ameryki, nie ma nowoczesności, nie ma sytuacyjnego humoru. Jedyne co jest to nuda, żenada i ewentualnie minimalna przyjemność z obserwowania aktorów, którzy najpewniej przeżyli dzięki ponownemu spotkaniu sporo radości. Ja natomiast niecierpliwie patrzyłem na zegarek i czuję, że brutalnie przepaliłem 2h. Nie polecam, ocena to 3/10 – maks.