Wychodzę z założenia, że MCU jako takie skończyło się na pokonaniu Thanosa. Oczywiście MCU jako takie w którym wszystko jest połączone i biegnie wartką akcją do jakiegoś wielkiego, zmieniającego wszystko eventu. Nie przeszkadza mi to jednak w oglądaniu właściwie każdej debiutującej produkcji, łącznie ze wszystkimi serialami Disney+ (chociaż nadal bezowocnie męcze Secret Invasion) i czerpaniu z nich całkiem niezłej przyjemności (zwłaszcza z ostatniego sezonu Lokiego). The Marvels, a w polskiej wersji jedynie Marvels – to prognozowana śmierć MCU, to według opinii z TikToka (auć) czy branżowych portali poziom produkcji DC, najgorsze kinowe otwarcie od Hulka z 2008 roku (co trzeba przyznać jest dość nzaskakującym wynikiem). Słabe otwarcie wynikać może z braku wyraźnego pomysłu na kreowany świat (Kang Zdobywca już się nie liczy, gdyż aktora, który go odgrywa raczej wywalą z roboty za przemoc domową), a także przesytem kinem superbohaterskim( co zresztą musiało się stać, wszak trendy z definicji nie są wieczne, a tu wałkujemy temat od przynajmniej 15 lat), czy ze słabej jakości prezentowanych treści – o czym słychać w sumie najczęściej. Ale dobrze, do portu – czy Marvels to faktycznie koniec kina, poziom najpodlejszy, zagłada kinowej ludzkości? Byłem, widziałem, mam własne zdanie – mam nadzieję, że Was zaskoczy. Szczegóły w recenzji poniżej!
Marvels opowiada historię trójki młodych bohaterek czyli znanej z Avengers (i solowego filmu) Kapitan Marvel, młodziutkiej pakistanki Ms Marvel (tu należy nadrobić bardzo humorystyczny, kolorowy serial) i właściwie nieznanej szerzej Spectrum (pojawiła się chociażby w Vanda i Vision, a poza tym mówi do Kapitan per „ciociu”, gdyż w kinówce była dzieckiem jej przyjaciółki). Historię warto dodać pełną zwrotów akcji (serio!) ponieważ całą trójkę ciąg zdarzeń połączył pewnego rodzaju poplątaniem mocy. W wielkim skrócie, gdy dwie (obojętnie które) z nich próbują użyć swoich talentów – zamieniają się miejscami. Jak możecie się domyślić – to szczególnie uciążliwe podczas walki z armią złych czy niechcianego transportu w oddalone o lata świetlne miejsca w całym kosmosie. Daje to również przewagę Dar-Benn, przywódczyni pewnej kosmicznej rasy, która aby uratować swoich – niszczy kolejne planety pozbawiając je zasobów naturalnych. Nasze bohaterki muszą więc ją powstrzymać, co nie będzie takie łatwe zwłaszcza, gdy nieoczekiwana zamiana miejsc wywołuje wyłącznie kłopoty.
Aktorsko jest nieźle, chociaż głównie dlatego, że jestem wielkim fanem Iman Vellani czyli najmłodszej gwiazdy widowiska. Właściwie tylko dzięki niej i jej „rodzinie” Marvels ogląda się tak szybko, sprawnie i pociesznie. Młoda gwiazda wprowadza dużo świeżości, widać w niej naturalność i talent – moim zdaniem ma szanse na sporą karierę w USA, bo obecnie niewiele pakistańskich aktorów przedziera się przez nasze ekrany. Warto mieć na nią oko, bo coś czuję, że nie tylko w „komiksach” da sobie radę. Brie Larson to oczywiście klasa sama w sobie, ale tak jak Samuel L. Jackson wydają sie znudzeni, a ich zmanierowanie dosłownie kipi z każdego kadru. Larson zresztą ogłosiła odejście z tej roli, wypowiada się też bardzo krytycznie o całym przedstawionym świecie – więc odnotujmy tylko, że Ci aktorzy tu po prostu są. Teyonah Parris nie wyróżnia się natomiast kompletnie niczym, tak aktorsko jak i jako postać – i aż dziw bierze, że jej rola jest tak ważna. Dość powiedziec, że przez spory początek filmu nie mogłem sobie przypomnieć skąd się wzięła i co wcześniej robiła (chociaż mówili!).
Okej, skoro aktorom najwyraźniej się nie chce… czy jest co oglądać? Po stokroć tak! Główny wątek Marvels czyli problemy z używaniem swojej mocy jest ciekawy i gwarantuje naprawdę emocjonujące sceny akcji dziejące się jednocześnie w kilku lokalizacjach. Sceny te okraszone są również humorem, którego nie powstydziłby się sam Jackie Chan! Duża w tym rola konserwatywnej i nieco upierdliwej rodziny jednej z bohaterek, która to też wpada (niechętnie) w samo centrum zamieszania. Sam film chociaż cierpi na braki fundamentalnej logiki, czerpie garściami z najlepszych i najbardziej kolorowych pomysłów jakie czytaliśmy w komiksach – za przykład podam tu wodną planetę, dosłownie musicie doświadczyć tego co się tam dzieje. Nie mówiąc już o większym epizodzie kota Kapitan Marvel (tak, chodzi o tego kosmicznego kota przez którego Nick Furry stracił oko). Dialogi również są zabawne, z mnóstwem odniesień do komiksów czy realnego świata. Wrażenie robi też główna zła, która walczy niekoniecznie wyłącznie z negatywnych pobudek (w ogóle będąca realną żoną Lokiego, tzn. jej mężem jest Tom Hiddleston). Szkoda tylko, że w tego typu widowiskach Ci źli są jednowymiarowi, naznaczeni niepotrzebnym szaleństwem (jak w ostatnim Thorze) i przedstawiani jak od sztancy, przez przez co są tacy sami, wtórni, do zapomnienia zaraz po seansie. Brakuje jak w przypadku Thanosa, albo chociaż jakiegoś Thanosowego pomagiera – kogoś z jajami. Ostatnio tym kimś była chyba Hela – w Thorze własnie. Tutaj nasza Dar-Benn dostała mało czasu antenowego, żadnych mocy i chociaż dobrze kombinuje z zemstą, to w totalnie nieodpowiedzialny, wręcz głupi sposób. co zaburza samą historię i przykrywając sensowne elementy zostawia nas z pytaniem – po co.
Efekty specjalne stoją na przyzwoitym poziomie – większość lokacji to standardowy Marvel, wiecie, kosmos czy skaliste tereny – ale znalazło się też kilka zapierających dech w piersi widoków. Ładnie też wyglądają kostiumy, efekty czarów czy charakteryzacja Skrulli. Muzyka jest ważną częścią The Marvels (serio), ale trochę odstaje od bardzo klimatycznej ścieżki dźwiekowej chociażby serialowych przygód Ms Marvel.
Jak już możecie wywnioskować – młoda pakistańska bohaterka swoim humorem, ambicjami, a także specyfiką postaci i niezłym aktorstwem mocno podratowała tą amerykańską superprodukcję. Zdaję sobie również sprawę z tego, że nie jest to film dla każdego – trzeba nadrobić przynajmniej dwa seriale, no i filmową genezę Kapitan Marvel. a także wiedzieć kim są te śmieszne zielone ludziki, przybliżone nam przy okazji serialowych Secret Invasion – ale to chyba mała cena, zwłaszcza dla fanów tego typu kina. Jeśli chodzi o „śmierć MCU” to moim zdaniem ta nastąpiła już dawno, a teraz walczymy z dość przedłużonym okresem przejściowym, gdzie oczywiście The Marvels nie ma podejścia chociazby do Spider-Manów czy (niech będzie) Dr. Strange’a, ale jest dużo lepiej niż chociażby w Ant-Manie. Powiem tak – zjadłem kubek popcornu, popiłem colą, kilka razy siedziałem z uśmiechniętą japą. Czy nie o to w tym chodzi?
Dla osób, które orientują się w temacie i są na bieżąco 7/10, dla wszystkich innych maksymalnie 6/10. Ale bywało już gorzej! Więcej Khamali, więcej!