Będę z Wami szczery – cały hype na filmy Marvela uleciał ze mnie jak powietrze z wypuszczonego balonika. Przez ostatnie 10 lat niezmiernie fascynowały mnie przygody Iron Mana i spółki, a także poczynania groźnego tyrana Thanosa. Dzisiaj, gdy Endgame jest już dawno za nami – w moim sercu zapanował jakiś taki większy kinowy spokój. Co prawda „kolejna faza” Avengers zaczęła się przy poprzednim Spider-Manie walczącym z demonicznym Mysterio – to jednak absolutnie tego nie czułem. Przygody pajęczaka traktuję raczej jako epilog całej historii, Czarnej Wdowy w ogóle nie liczę, bo dzieje się gdzieś „w środku” całej historii, a serialowe kontynuacje pewnych wątków to raczej spin-offy i to do tego bardzo nierówne treściowo – chociaż niewątpliwie ciekawe. I nagle przed kolejnym Spider-Manem oraz Eternals (nie było chyba filmu Marvela, na który czekałem mniej niż na to) nadjeżdża prosto z Chin niepokonany Shang-Chi – bohater o którym nigdy w życiu nie słyszałem, ale którego zachodni recenzenci określili mianem największego hitu tego roku, filmu w którym każda kolejna scena akcji jest lepsza od tej poprzedniej, filmu, który godnie nie tylko wprowadza nas w kolejną fazę Marvel Cinemate Universe, ale honoruje wszystkie filmy z Jackiem Chanem jakie ukazały się przez ostatnie 30 lat. I wiecie co? Kompletnie się z tym nie zgadzam.
Shaun to chłopak jakich wiele – pracuje razem z najlepszą przyjaciółką jako parkingowy i nie ma większych aspiracji. Wspólnie z Kate bawią się świetnie, upijają się do nieprzytomności, a noce spędzają na karaoke. Wszystko toczy się codziennym, może trochę nieznośnym tempem do momentu, aż Shauna atakuje oddział jego własnego ojca, który okazuje się być złowrogim właścicielem tytułowych dziesięciu pierścieni – obręczy, które czynią tego, kto je nosi nieśmiertelnym i niezwyciężonym. Gdy bandyci odbierają Shaunowi drogocenny naszyjnik, który zostawiła mu zmarła matka – ten wyrusza do Chin, aby ostrzec przed atakiem swoją siostrę, posiadający drugą część artefaktu.
Nie chcąc spoilerować dalej – czeka nas dwie godziny magii, walk na pięści oraz odkrywania chińskiej kultury. Fabuła jest zdecydowanie mocną stroną recenzowanej produkcji, ale nie ma co się oszukiwać – zachodnie media zdecydowanie przesadzają z pochwałami dotyczącymi Shang-Chi. Owszem, jest naprawdę porządnie, ale nie jest to najlepszy film Marvela, głównie dlatego, że jest kompletnie inny od wcześniejszych produkcji. Recenzje dość mocno chwalą również walki, twierdząc np. że te z minuty na minutę (aż do wielkiego finału) są coraz lepsze (o czym pisałem wyżej). Jest to absolutnie nieprawda, bo im dalej tym słabiej – te początkowe sekwencje faktycznie dość mocno wkręcają widza w ten niesamowity świat, ale porównywanie go do produkcji z Jetem Lee czy Jackiem Janem to bardzo duża przesada. Jeśli zdarzyło się nam oglądać jakikolwiek Chiński film, albo chociażby ostatnią wersję Mulan – to nic wielkiego nas tu nie zaskoczy. Ja generalnie widzę jeszcze jeden problem – gdyby nie liczne nawiązania do całego MCU mielibyśmy do czynienia z normalnym, średnim filmem. Na szczęście nawiązań jest cała masa, przenika się tutaj kilka motywów czy znanych postaci (np. Wong z Dr. Strenge’a) i dzięki temu „jest jakoś”. Nie zrozumcie mnie źle, bo wspomniany film bardzo mi się podobał i bawiłem się świetnie – ale jest różnica pomiędzy produkcją dziejącą się w świecie Marvela, a taką, która mogłaby być przypadkowo zaadaptowanym scenariuszem, który na szybko został obsypany brokatem dodatków. Może nie miałbym takich myśli, gdyby była to czysta „produkcja USA”, ale chiński folklor i cała ta atmosfera smoków i legend jest tutaj tak silna, że wrzucanie nawiązań do Iron Mana wydaje się mocno na siłę.
Nie przypadł mi do gustu również główny bohater, a konkretnie grający go Simu Liu – ten był bezpłciowy, kompletnie niewyróżniający się i bardzo schematyczny tak w grze jak i sposobie prowadzenia swojej postaci. To samo myślę o jego ekranowej siostrze Meng’er Zhang – która nie tylko odstaje od innych aktorów urodą (no taka prawda!), co jeszcze jest najsztywniejszą postacią wprowadzoną do MCU od czasów Evengeline Lilly. Z drugiej strony przychodzi filmowy ojciec czyli główny zły tutejszego filmu: Tony Chiu-Wai Leung który jest postacią kompletną, fascynującą i kompletnie odmieniającą dotychczasowych łotrów – nie tylko jest postacią z krwi i kości, co dodatkowo jego przekonania, historia i motywy są jak dla mnie w 100% zrozumiałe i sensowne. Może trudno porównać go do Thanosa, który miał szansę rozbudować się przez prawie 10 lat, ale takich antybohaterów nam potrzeba. Awkwafina oraz Ben Kingsley to z kolei komediowe dopełnienie Shang-Chi i moja ulubiona ekranowa para. Szczególnie ta pierwsza jest świetna, fascynująca i posiadający zapadający w pamięć głos oraz niepodrabialny styl. Aktorko jest więc nierówno, ale w przeważającym stopniu to kwestia osobistych preferencji i sądzę, że powinniście z kina wyjść zadowoleni.
Efekty specjalne trochę odstają od poziomu Avengers, ale na pewno jest lepiej niż w Czarnej Wdowie. Ogólnie bywało lepiej, niektóre sceny są odważne, ale za to dzieją się w dzień (np. autobus i niezbyt wiarygodna jazda ulicami miasta), a inne na które nie starczyło czasu czy budżetu (jak finał) dzieją się w nocy, ciemnicy itp. co najpewniej ma ukryć ich mankamenty. Albo brak fantazji, jak podczas walki na rusztowaniu wieżowca – świetny, zabójczy wręcz materiał na ciekawą scenę, ale niestety nie wyszło. Wrażenie robią za to niektóre potwory z magicznej krainy czy las, którego pilnuje matka głównego bohatera. Muzyka to już natomiast czysta poezja i bardzo, ale to bardzo mi się podobała – osoba odpowiedzialna za udźwiękowienie wykonała kawał dobrej roboty. Same odgłosy walk wydały się jednak przytłumione, ponieważ były bardzo nienaturalne to nie umiem powiedzieć czy to kwestia sali kinowej czy samego filmu.
Ogólnie Shang-Chi to dobra i warta zobaczenia produkcja, która jednak miałaby zadatki na swoją własną serię, niekoniecznie powiązaną z Avengers. Na film czekałem z wywieszonym jęzorem, ale obejrzenie go nie zmieniło niczego w moim życiu. Nie czuję się też odpowiednio wprowadzony w kolejną fazę MCU – bardziej interesuje mnie pod tym względem kolejny Spider-Man. Natomiast skoro oglądamy dalej, katujemy kolejne seriale i odhaczamy w kalendarzu najbliższe premiery (jak Eternals) to po prostu wypada pójść. No i tyle, ale nie liczcie na klasykę jak od Jackie Chana, którą sugerują zagraniczne recenzje. Bijatyka jakich wiele, ale w znajomym świecie.