Skip to main content

O Free Guy usłyszałem jeszcze wtedy, gdy był tylko luźną Twitterową koncepcją, rzuconą gdzieś przez Ryana Reynoldsa. Już wtedy zrozumiałem, że ten genialny w swojej prostocie pomysł to materiał na gigantyczny sukces kasowy. Co prawda w dobie koronawirusa Free Guy zyski przyniósł znacząco niższe, tak większość światowych recenzji bardziej skupia się na tym, że jest to po prostu genialny film. No bo czy historia oparta na grze komputerowej, w którym główny bohater to NPC (postać tło, Non-player character) może się nie udać? Może, jeszcze jak! Wystarczy dodać do niej wątek miłosny, dużą powtarzalność i niezrozumienie samej idei. Ku mojemu zdziwieniu, chociaż sporo tych elementów pojawiło się w recenzowanej produkcji – mamy do czynienia z filmem może nie wybitnym, ale zdecydowanie wartym Waszego czasu. Zapraszam więc do recenzji, aczkolwiek polecam wziąć poprawkę na to, że piszę ją jako zapalony gracz. Chociaż jeśli terminy Fortnite czy GTA nic Wam nie mówią – to po co idziecie do kina? 🙂

Free Guy opowiada historię bohatera niezależnego, którego każdy dzień jest jak cios w mordę. I nie jest to przesadzone – nasz chłoptaś to zwykły „koleś” jakich wiele, codziennie pije tą samą kawę, spotyka tego samego „kumpla” i pracuje w tym samym banku, dodatkowo systematycznie godzinę po godzinie napadanym przez zuchwałych i często bardzo kolorowych, nieskładnych rabusiów. W świecie naszego „kolesia” są co prawda bohaterowie w niezwykłych okularach, ale nie dla plebsu taka technologia. Gdy pewnego dnia wchodzi w ich posiadanie okazuje się, że po drugiej stronie jest świat pełen misji, zadań, apteczek do uzdrawiania i wszystkiego tego czego doświadczamy wchodząc do lobby dowolnej gry. Gdy na swojej drodze spotyka cudowną kobietę, postanawia „dolevelować się” do jej poziomu.

Z filmami tego typu jest kilka problemów, pierwszym są trailery – widzimy wszystko i nie ma już dla nas fajnych akcji. Drugim jest wspomniany wcześniej wątek miłosny, który nawet genialne pomysły scenarzystów zamienia w zwyczajną, często niestrawną papkę. Tym razem jest jednak zupełnie inaczej – film cały czas trzyma swoje tempo, co i raz delikatnie przyśpieszając. Wspomniana kobieta tylko potęguje i rozwija akcję, a trailer zdecydowanie nie pokazał wszystkiego. Baaa, powiem więcej – to pierwszy film od ostatnich Avengers, który w kinowym fotelu dał mi jakiekolwiek emocje. Co prawda stanęło mi serce, gdy okazało się, ze akcja Free Guy dzieje się także w realnym świecie, po za grą – ale nawet ten zazwyczaj psujący tempo akcji szkopuł nie wpłynął zbyt mocno na ogólny wydźwięk tej całkiem niezłej komedii akcji. Cieszy to, ze twórcy faktycznie pograli w gry komputerowe i nie znaleźli się na planie przypadkowo – boli natomiast fakt, że pod względem nawiązań film bywa nierówny – o ile ciągle coś wybucha, ktoś strzela, samochody mijają bohatera o włos – tak pewne szaleństwo lubi niekiedy schować się w cień. Prosty przykład – brak przez pierwszą połowę filmów typowych, źle złożonych przez nastolatków bohaterów. Oczywiście w tle są gracze, a jedna z postaci drugoplanowych kica po grze w przebraniu królika – ale no właśnie, gdzie jest więcej popieprzonych dzieciaków w różowych perukach i mięśniach ustawionych na maksimum?

Nic to jednak strasznego, bo warstwa graficzna to jak na tak… przypadkowy film, który nie jest jeszcze wielką franczyzą – coś wspaniałego. Efekty specjalne stoją na najwyższym poziomie, na wielkim kinowym ekranie ani razu nie uświadczymy słabej grafiki – wszystko wygląda na tyle prawdziwie na ile jest to tylko możliwe. Co ważne, większość fabuły rozgrywa się w dzień – to ciekawe o tyle, że sceny nocne świetnie ukrywają niedoróbki scenografii, a umiejscowienie akcji w dzień to wielka odwaga, która popłaciła. Film prezentuje się świetnie, soczyście i bardzo kolorowo – na myśl przywodząc chociażby to co widzieliśmy w GTA5.

W roli głównej oczywiście Ryan Reynolds, który jako Guy sprawuje się wyśmienicie. Ale trudno, aby było inaczej – w końcu Reynolds to jeden z najbardziej uroczych aktorów swojego pokolenia, dodatkowo człowiek z olbrzymim wyczuciem i poczuciem humoru. Jeśli widzicie go na okładce, to możecie być pewni, że będziecie się dobrze bawić. W roli tego złego (który co zabawne, i nie jest to spoiler ani razu Reynoldsa nie spotyka) znany z filmów Marvela, Co robimy w ukryciu lub np. Jojo Rabbit – Taika Waititi. W dodatkowych rolach występują Jodie Comer, Lil Rey Howery czy Joe Keery. Wszyscy zagrali dość porządnie i tak naprawdę tylko ten ostatni w ogóle mi nie pasował (a najbardziej jego wygląd), ale samej obsady trudno się doczepić. Znajdzie się tez tutaj kilka gościnnych występów (chociaż np. taki The Rock to jedynie głos, ciekawe czy zgadniecie w którym momencie), niektóre są nawet zabawne, ale nie będę spoilerował. Ogólnie i w aspekcie aktorskim jest bardzo dobrze, wszyscy wydają się być na swoim miejscu.

Efekty specjalne już chwaliłem, przypomnę tylko, że są naprawdę wspaniałe. Muzyka jakaś jest i chociaż Reynolds w udzielanych wywiadach dorabiał do niej jakąś ideologię, ale raczej nic w niej specjalnego. Po prostu sobie jest.

Minusy? Z początku myślałem, że osadzenie akcji również w realnym świecie zepsuje ten niecodzienny film, ale nic bardziej mylnego – nadal jest dobrze. Jeśli musiałbym się do czegoś przyczepić to do dwóch rzeczy – dla osoby nieobeznanej z grami komputerowymi mało co będzie miało tutaj sens. Dla osoby, która zjadła zęby czy to w GTA czy różnego rodzaju „otwartych światach” czegoś tutaj zabrakło. Być może w drugiej części rozłożą ciężar poszczególnych growych aspektów bardziej równomiernie, ale w tym momencie chociaż jest spoko, to bardziej mi przypasował Ready Player One z 2018 roku. Tak czy inaczej sprawa jest prosta – Free Guy to praktycznie perfekcyjny film, pod warunkiem, że wiecie na co idziecie i nie przesiedzieliście w jaskini ostatnich 5 lat.

Ja, czyli Wasz ukochany Niekulturalny – polecam. Jako zapalony gracz, który wychował się na konsolach wszelkiej maści – wystawiam Free Guy notę 9/10 i mam nadzieję, ze zapowiedziany już sequel nie zawiedzie. Oczywiście możecie się z tą recenzją nie zgodzić, to zrozumiałe, ale jak wspomniałem na początku tekstu – to pierwszy film od Endgame na którym cokolwiek poczułem. I to było fajne!

ps. swoją drogą – też czuliście się na seansie, jakbyście oglądali Lego: Przygoda, ale z aktorami? 😛

Piotrek Gniewkowski (Niekulturalny)

Krytyk filmowy i teatralny, zapalony gracz konsolowy i komputerowy. Od kilku lat pracuje w branży reklamowej przy projektach influencerskich. Zakochany w najnowszych technologiach. W wolnych chwilach fotografuje Warszawę.

Zostaw komentarz: