Zacznijmy od przerażającej wiadomości: w tym tygodniu zmogła mnie choroba i dzisiejszy odcinek mógłby wcale nie powstać. Na szczęście jeden z filmów udało mi się zobaczyć wcześniej, na pokazie przedpremierowym. Na nieszczęście z powodu niemocy nie dotarłem na pokaz filmu Spider-Man Uniwersum – a już sobie ostrzyłem zęby na pełną recenzję. Na „szczęście numer dwa” w opisie kolejnego filmu pomogła mi wspaniała Kasia – którą możecie znać już z dwóch wcześniejszych „Aktualnie w kinie” a konkretnie z tego oraz tego. Kasia poszła do kina na „Grinch” czyli nową wersję przygód o zielonym złośliwcu, który nienawidzi świąt i radości. Ja z kolei opisuje dziś „Narodziny gwiazdy” czyli film muzyczny z Bradleyem Coopem oraz Lady Gagą (oboje iście nie do poznania!). Przypominamy też, że post powstał z okazji #MegaŚrody w Multikinie! Zapraszam Was również na moje media społecznościowe! Znajdziecie mnie na Twitterze [klik], na Instagramie [klik] oraz oczywiście na Facebooku [klik]! A tutaj znajdziecie Kasię [klik]. Nie bójcie się dać jej (lub mi) follow! Warto!
– Narodziny gwiazdy
O czym: O romansie znanego i uwielbianego (ale lekko przygasłego) muzyka rock-country oraz młodej, zdolnej i nikomu nieznanej piosenkarki.
Dlaczego tak: Bradley Cooper i Lady Gaga zagrali najlepiej na świecie! Oboje są wspaniałymi aktorami (chociaż to szok, że Gaga również), a żeby tego było mało – każde z nich zaśpiewało tak, jakby jutra miało nie być (chociaż to szok, że Cooper nie odstawał ani o jotę!). Nie pamiętam kiedy widziałem tak dobraną parę, kiedy ostatnio było między kimś tyle chemii, niepewności i odkrywania siebie! Film jest świetny, ogląda się go jak „koncert z fabułą”. Dialogi są bardzo w porządku, scenariuszowi nie można niczego wielkiego zarzucić – jest wesoło, ale zarazem trochę dramatycznie i wzruszająco. Właściwie pod każdym względem jest minimum świetnie. Naprawdę doskonale się bawiłem i polecam film całym sercem – chociaż tutaj dopowiem, że ja bardzo lubię country wymieszany z country – ale nie wpłynęło to na moje postrzeganie „Narodzin gwiazdy”, bo to po prostu doskonała produkcja.
Dlaczego nie: Dobre pytanie… bo to naprawdę fajny film. Można nie lubić takiej muzyki, albo któregoś z aktorów. No i trochę mi brakuje szerszego drugiego planu.
Kiedy: Moim zdaniem już, teraz, dziś! To absolutnie fantastyczny dramat-muzyczny i trudno mi znaleźć jakieś istotne wady. Czy będzie nominacja do Oscara? Pewnie nie, ale jest mega fajnie.
– Grinch
O czym: Odseparowany od miejskiego życia, samotnik Grinch, w towarzystwie swojego psa robi wszystko, aby pozbawić mieszkańców Ktosiowa świąt Bożego Narodzenia.
Dlaczego tak: bo “Grinch: Świąt nie będzie” z 2000 roku to zaraz obok “Kevina samego w domu” totalny klasyk w kategorii filmów świątecznych, a „dzisiejsza” wersja zdecydowanie bardziej podejdzie do gustu młodszej widowni. Bo jest szansa, że uświadomi im nawet większe wartości wynikające z tego święta, a nie tylko otrzymywanie prezentów. Niektóre dzieci na sali naprawdę mocno wczuły się w film i starały się nawiązać z zielonym pokraką kontakt, wchodzić w interakcję z tym filmem – to chyba oznacza, że recenzowana produkcja jest naprawdę dla nich 🙂
Dlaczego nie: Bo polskie tłumaczenie oraz dubbing tym razem wyjątkowo zawodzi. Rymy w narracji są niesamowicie słabe, a w filmie brak dobrych dialogów. Chociaż ludzie śmiali się na cały głos, mi zdarzyło się unieść kącik ust ledwo dwa razy. Na duży minus zasługuje to (nawet jeżeli nie było to świadome działanie), że to już co najmniej trzeci film animowany w tym roku, który za motyw humorystyczny uznaje krzyczącą kozę – jak ktoś widział większość tegorocznych animacji to pewnie załapie o co chodzi – generalnie o powtarzanie tych samych zbędnych wątków z gatunku WTF. No i najważniejsze: w tej wersji nie ma absolutnie nic co sprawiłoby, że chciałabym włączyć „Grinch’a 2018” podczas świątecznego wieczoru z rodziną.
Kiedy: Przed świętami, ale tylko z na tyle małymi dziećmi, którym film z 2000 roku mógłby wydać się nieciekawy lub przerażający. Wszyscy inni mogą sobie odpuścić i spokojnie obejrzeć w domu klasyczną, wcześniej wspomnianą wersję. Bo jest tylko jeden Grinch i jest nim Jim Carrey.