W 2017 roku do kin trafił zupełnie niepozorny horror o wdzięcznej nazwie „Uciekaj” kompletnie nieznanego w tamtym czasie reżysera Jordan’a Peele. Trudno zresztą o rozpoznawalność i jakiekolwiek oczekiwania, gdy produkcja nadchodzi znikąd i w dodatku jest reżyserskim debiutem. I nagle bez ostrzeżenia dostaje Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny. Nie wiem czy dziwniejsze jest to, że taka historia miała miejsce, to, że to wszystko przydarzyło się debiutantowi czy że mieliśmy tutaj do czynienia z filmem grozy (te w swojej historii zdobyły raczej mało nagród). Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ kilka dni temu kina na całym świecie zaatakował nowy i nie mniej ciekawy horror, który urzekł mnie już samym swoim konceptem. Czy Jordan Peele znowu zaszokuje świat i krytyków? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie poniżej.
„To my” opowiada o pewnej czarnoskórej rodzinie, która udaje się na wakacje do letniej rezydencji położonej w droższej dzielnicy nadmorskiego kurortu. Już pierwszej nocy wakacji marzeń dzieje się jednak coś niespodziewanego – na ich podjeździe pojawia się inna rodzina, która po krótkiej chwili rozpoczyna atak na dom. Nie byłoby w tym może nic ciekawego, gdyby nie to, iż tajemniczy napastnicy to… oni sami.
Dom na odludziu i przestępcy włamujący się do niego pod osłoną nocy – to nie jest nowy gatunek. Powstało już o tej tematyce sporo filmów, a ona sama nazywa się „home invasion”. Tak po prostu. Wydawać by się mogło, że w skostniałym nurcie typowego kina grozu nic nowego nie dałoby się już wymyślić – ot grupka przyjaciół, wakacje, i oni – bandyci w maskach. Tym razem Jordan Peel poszedł jednak dalej i w swojej opowieści zawarł nie tylko sporo… odniesień do dzisiejszego społeczeństwa, ekonomii oraz miejskich mitów, ale również do skrywanego na samym dnie serc rasizmu czy podziałów społecznych. Fabularnie „To My” broni się na wiele sposobów i chociaż masa wątków jest tu oczywiście fantastycznych, bo nie wszystko da się wyjaśnić logiką (w horrorach to zresztą norma), tak twórca stara się w miarę rozsądnie odpowiedzieć na większość pytań, które stawia przed widzem. To niewątpliwy plus – gdy od 15 minuty siedzicie z niewygodnym pytaniem i macie wrażenie, że oglądacie film zły lub niedorobiony – mniej więcej po pół godziny dostajecie w twarz odpowiedzią, a sami z siebie wydajecie nieświadome „aaa, no dobra”.
Fabularnie jest nieźle – dzieje się sporo, ale grzechem byłoby opowiadać kim są napastnicy, jakie mają zamiary i skąd się wzięli. Zaufajcie mi, że jeśli zjedliście zęby na kinie grozy to warto wybrać się do kina chociażby po to, aby sprawdzić co nowego można jeszcze dopisać do czy to slashera czy właśnie historii o ataku na dom. „To my” jest co prawda krwawy i znajduje się w nim sporo przemocy (także z udziałem dzieci), ale ta częściej bywa zabawna niż upiorna. Duża w tym zasługa głównych bohaterów – czyli czarnoskórej rodziny. Wszyscy doskonale wiemy, że „czarni amerykanie” są dość specyficzni, w zupełnie inny sposób podchodzą do zagrożeń, a nawet inaczej się wypowiadają. Więc „mhmh, nie ze mną te numery bijacz” są tu niestety na porządku dziennym. Na szczęście ten mały odjazd nie niszczy filmu, a w wielu względach czyni go nawet lepszym – niestety jednak poczucie prawdziwej grozy i zaszczucia mija z tego powodu bezpowrotnie. Warto również dodać, że chociaż tak jak już wspomniałem masa odpowiedzi do nas wraca, tak oczywiście nie wszystkie, albo jeśli już to niekiedy dość głupie. Natomiast szanuję twórcę za to, że miał jakiś pomysł i umiał go opowiedzieć, że mocno popłynął, ale finalnie wszystko jakoś tam naprostował.
Aktorsko jest świetnie – znana z Czarnej Pantery czy Zniewolonego – Lupita Nyong’o – zagrała przekonująco, hipnotyzująco i bardzo świadomie swojego aktorstwa. Większość obsady dała sobie świetnie radę i niczego nie można było im zarzucić – mało którą twarz zapamiętam co prawda na dłużej, ale ponieważ bohaterowie są dość mocno nakreśleni (ich motywacje, charaktery), to zagranie ich wymagało na pewno sporo wysiłku – co naprawdę doceniam. Uważam nawet, że Elisabeth Moss do której od lat nie jestem w stanie się przekonać wypadła nadzwyczaj dobrze i zdecydowanie szkoda, że pojawia się na ekranie raczej na krótko. Natomiast jej występ jest urzekajacy.
Świetna jest również muzyka – od mocnego rapu wprost z amerykańskich ulic, przez niepokojące typowe dla horrorów dźwięki rosnącego zagrożenia. Na te drugie jestem trochę za stary i jakoś specjalnie mnie nie przerażały, natomiast te pierwsze w bardzo fajny sposób rozładowywały napięcie co bardziej krwawych scen. Wiem jak to brzmi, ale generalnie jest dobrze, a trochę poczucia humoru w scenach nieludzkich zbrodni jeszcze nikogo nie zabiło… a może? Zdjęcia również dają radę, są ostre, dobrze pomyślane i budujące klimat. Mam natomiast problem z tym, że w niektórych scenach noc przecina się z bardzo jasnym dniem – trochę burzy to nastrój w ten „zły” sposób.
Przyznam szczerze, że miałem nadzieję na prostacki slasher z jakimś tam wyjaśnieniem dlaczego główni bohaterowie mają za wrogów samych siebie. Dostałem ciekawą, aczkolwiek trochę przydługą opowieść o amerykańskim społeczeństwie. Pod względem grozy jestem więc zawiedziony, ale seans wspominam bardzo dobrze – bawiłem się świetnie, a uśmiech długo nie schodził mi z twarzy. Nie wszystko w „To my” jest 100% rozsądne, nie wszystko spełnia położone w reżyserze oczekiwania, ale z całą pewnością czuć tu powiew świeżości. Oscara raczej nie będzie, ale chętnie przytuliłbym kontynuację. Boje się tylko, że zamieniłaby się w tandetny film obyczajowy. Jeśli interesuje Was tematyka i nie przeszkadza (lub zachęca) mała dawka grozy (dla mnie o stokroć za mała) to biegnijcie do kina. O wspomnianej produkcji jeszcze długo będzie się mówić. Nawet jeśli nie wszystko ma tu sens.
Recenzowany film obejrzałem w Multikinie.