Galerianki naprawdę mi się podobały i chociaż były tylko pełnometrażową wersją studenckiej etiudy, to miały w sobie ten specyficzny powiew świeżości. Po nich Katarzyna Rosłaniec nakręciła Bejbi Blues, film niejako wtórny, ale uroczo prostacki i imprezowy – i chociaż nikomu się raczej specjalnie nie podobał – moja opinia o nim pozostaje dobra. I nagle do kin trafia „Szatan kazał tańczyć” – trzecia opowieść Pani Kasi, która w sumie celnie udowadnia, że jak się pikuje w dół to prosto na mordę, że w 2009 roku miała szczęście nowicjusza i zamiast kręcić chujowe filmy to powinna wziąć się za jakąś normalną robotę.
Szatan kazał tańczyć opowiada o Karolinie, która ćpa, rucha się na prawo i lewo, nie goli pach, ma różowe włosy, a w ogóle to jej wszystko wolno, bo napisała jedną książkę, a w głowie ma kolejną. Początkowa plansza produkcji informuje natomiast, że film składa się z kilkudziesięciu dwuminutowych scen, które nie dość, że w dosłownie każdym układzie montażowym tworzą tę samą historię to jeszcze ich możliwych kombinacji jest miliard miliardów. Tak więc sztuki w tym żadnej (jedynie ciekawostka), za to solidarnie z całą salą kinową – nie rozumiemy o co chodzi.
W wielkim skrócie każda ze scen pokazuje jakiś ułamek życia bohaterki – a to wciąga kreskę, a to pozuje do nagich zdjęć, a to myje ją własna matka, a to daje dupy losowemu gachowi, których w sumie ma trzech czy czterech. Zrozumcie mnie najlepiej jak możecie: gdyby film puszczać jedynie na festiwalu w jakiejś Piżdzie Wielkiej to owszem, można się na tym gównie przemęczyć, natomiast w starciu z komercyjnymi kinami, filmami i przeciętnym widzem – Szatan kazał tańczyć – przegrywa pod każdym względem. Przegrywamy i my, bo podczas seansu brakowało mi chyba jeszcze tylko tego, aby z ekranu wyłonił się wielki czarny kutas i złoił mnie po twarzy. Współczuję ludziom, którzy za taki gangbang musieli zapłacić w kasie kina prawie trzydzieści złotych – to już lepiej spuścić ten hajs w kiblu. Oczywiście trafiają się też dialogi pełne filozoficznego pierdolenia, takie, które starają się produkcję uratować, ale nawet jeśli mocno skupimy się na odnalezieniu w nich artyzmu, to chwilę później układ scen i papierowi bohaterowie odbiorą nam ochotę na jakiekolwiek poszukiwania.
Zanim przejdziemy do aktorstwa, należy wspomnieć o jednej kwestii technicznej. Bo musicie wiedzieć, że jest szczegół, ale taki malutki, maciupki – o którym kurwa trailery nie mówią. Ale ja Wam powiem, albo lepiej! Zwizualizuje go Wam tak dobrze, jak pewien Youtuber studio telewizyjne – i zamieszczę pieczołowicie przygotowaną grafikę, która w sposób śmiały prezentuje jak wygląda kinowy obraz, jego rozdzielczość czy jak chcecie to nazywać.
Owszem, obrazu na ekranie jest kawałek. Na myśl przychodzi mi tylko stream za pomocą kamery z telefonu, w dodatku ustawionej pionowo. Prawdopodobnie reżyserka chciała oddać ducha Instagrama* i dlatego ścięła obraz jak tylko mogła – wyszło to tak słabo, że nie ma chyba sceny, której nie dałoby się nagrać samodzielnie w domu. Włożone pieniądze widać tylko w dekoracjach, ewentualnie ubraniach oraz być może w licencji na zbyt mocną i tandetną muzykę. Największą wadą skurczenia obrazu jest natomiast to, że kadry są naprawdę bardzo dobre – ale co z tego, skoro nic nie widać.
Aktorzy… W jednej scenie pojawia się nasza niestrudzona i chyba wiecznie spłacająca kredyt – Iza „wezmę wszystko” Kuna, w dwóch scenach pojawia się Jacek Poniedziałek, w trzech Danuta Stenka. Potem nazwiska się kończą i jest już dość amatorsko. W głównej roli Magdalena Berus, której gratuluję odwagi w graniu trudnych i bezsensownych, a przede wszystkim nagich scen. Pani Magda jest tym filmem, jest swoją postacią i chociaż nie jestem przekonany czy to komplement czy może gruby pojazd, to chcę wierzyć, że wmówiono jej iż produkcja będzie wartościowa i artystyczna – bo tak właśnie zagrała. Najlepiej prezentuje się jednak Łukasz Simlat, którego od lat szanuję i nawet nie będę spekulować co kierowało nim, gdy przyjmował swoją rolę w tym bękarcie kina dramatycznego. Warto jednak zwrócić uwagę, że Marta Nieradkiewicz, która gra w tym badziewiu siostrę głównej bohaterki jest niezwykle urocza, fotogeniczna i wydaje mi się, że całkiem utalentowana – życzę wielu głównych i lepiej dobranych ról. Aha, w bodajże dwóch scenach pojawia się również John Porter, ten od Anity Lipnickiej. Po co? Po nic.
Tanie porno – to w najkrótszych słowach opis tego co widzimy na ekranie. Nagich tyłków tak męskich jak i żeńskich mamy tutaj prawdziwe zatrzęsienie. Fiuty, cipki i cycki również rozsiane są gęsto, czasami tak bardzo, że mamy wrażenie oglądania ich co scenę lub dwie. A o ile szanuję trochę nagości, jeśli oczywiście jest usprawiedliwiona fabularnie, o tyle ciągłe jebanie raczej mnie żenuje niż śmieszy. Wspomniany wcześniej „myk” fabularny czyli wprowadzenie całkowicie losowych scen, które z grubsza tworzyć miały jakiś zarys historii okazał się porażką, wprowadził chaos i zamieszanie, w dodatku nadając patetycznego i przerysowanego tonu, który popada w żałość.
Film Katarzyny Rosłaniec to bzdura, to choroba weneryczna trawiąca polskie kino. W końcu to powód do zastanowienia jak dwuminutowa scena może ciągnąć się w nieskończoność. Jest nudno, jest głośno, jest pusto, niepotrzebnie wulgarnie. Kolory plansz tytułowych są okropne, fabuły prawie nie ma, Kontrowersje, których podejmują się bohaterowie są z dupy i wcale nie tak kontrowersyjne jak sądzi autorka. Pomysły montażowe to nieudany eksperyment… no po prostu brak mi słów. Widziałem już kilka nudnych i złych filmów, ale nawet adekwatne tytułem „Polskie gówno” prezentowało się lepiej.
Najlepszym podsumowaniem recenzji niech będzie taka anegdotka, że Szatan kazał tańczyć kończy się nagle, milczeniem i napisami końcowymi. Wymsknęło mi się wtedy, w przenikliwej ciszy milczącej sali: „Jezu, nareszcie” i wtedy wszyscy obecni wybuchli gromkim śmiechem. Oni czuli to samo co ja. Nawet chłopak sprawdzający bilety wstał i zaczął klaskać**.
Nie idźcie na to za żadne skarby, nawet za darmo. Od pierwszych minut miałem ochotę wyjść z kina.
*hasło reklamowe to „Sex, drugs & Instagram” i to chyba z tego powodu obraz został przycięty. Zabawne, że materiały prasowe nazywają film i jego styl „pokoleniem Snapczata” – zdecydujcie się.
**nie nie wstał, ale reszta to prawda.
ps. Wdałem się w dyskusję na jednej z grup na Facebooku z kimś prawdopodobnie z PRu tego filmu i dokonałem ciekawego obliczenia – według ocen na Filmwebie od stycznia tego roku do dziś dzień (09.05) jest to najniżej oceniany polski film komercyjny 🙂 a było ich minimum 10 do tej pory
Jak dla mnie film miał pokazywac znany motyw zagubienia młodego człowieka w świecie, ale ujęty w obecnych czasach przy użyciu techniki inspiorwnej mediami społecznościowymi. Moim zdaniem tak własnie jest, ale nie wszyscy chwycili ten motyw, może jeszcze nie jesteśmy na tym etapie ?? Natomiast Magda Berus pokazała, ze można przekraczać granice.
Powiem tak, film generalnie z założenia miał być gatunkowo dramatyczny i trochę jednak taki był. Poruszenie współczesnych problemów młodych ludzi z wielkiego miasta, kwestia zagubienia, poszukiwania siebie. Pomysł na przedstawienie tego w formie bardzo oryginalnej też cenie. Osobiście najbardziej podobał mi się pomysł na filtrowane sceny i Simlat. Zdecydowanie.
Nie obraź się, ale Twoja recenzja pod względem językowym pozostawia wiele do życzenia. Być może pani Kasia kręci chujowe filmy, Ty z pewnością piszesz marne recenzje.