Najlepsze rzeczy to te wyjątkowe – chyba nie ma co do tego wątpliwości. Dlatego tekst, który czytasz nie jest recenzją. Jest bardziej mini recenzją. Dlaczego? Ponieważ Piraci z Karaibów święcą już kinowe triumfy od paru tygodni i chyba trochę bezsensownym ruchem byłoby tworzyć pełen tekst na ich temat – kto miał film widzieć ten już zobaczył. A co ze spóźnialskimi lub osobami, które nawet nie wiedziały, że tego typu produkcja weszła do kin? Ten tekst jest właśnie dla nich 🙂
Bardzo lubię filmy o piratach, tak więc najnowszą produkcję Walta Disneya przyjąłem z otwartymi rękami, aczkolwiek nie czując jakiegoś wielkiego ciśnienia – wystarczy zaznaczyć, że do Cinema City wybrałem się dopiero dwa tygodnie po premierze.
Zacznijmy od zdementowania plotek i opinii, że „Zemsta Salazara” to produkcja zła. Absolutnie nie! Najnowsi „piraci” trzymają poziom porównywalny do poprzednich części czyli dość porządny, aczkolwiek lekko pikujący w dół. Mimo wszystko nadal satysfakcjonujący dla przeciętnego widza. Ich grzechem jest jednak to, że nie starają się pozować na nic więcej niż serialowe odtwarzanie ugruntowanej marki. Z tego też powodu brak tu znaczących nowości, ba, brak jakichkolwiek. Dostajemy więc powielany schemat, w dodatku wałkowany już od kilkunastu lat. Piraci z Karaibów to w gruncie rzeczy dokładnie to samo co już widzieliśmy i to albo największy plus, albo największy minus. Jak już uważacie.
Fabuła do odkrywczych nie należy i prowadzi widza standardowo przez angielski port, wyspę mitycznych skarbów, kilka mniej lub bardziej atrakcyjnych bitew morskich. Tak więc ucieczki, pogonie, strzelaniny, magia, skarby – wszystko to co kochaliśmy przez lata powraca. Jest też obowiązkowy okręt pełen przeklętych starą klątwą duchów. Brak niespodzianek, nagłych zwrotów akcji i zbędnego myślenia – nawet osoby niezaznajomione z serią poczują się jak ryba w wodzie. Standard.
Jeśli chodzi o prawdziwe minusy, to w moim odczuciu jest nim np. przełożenie całego ciężaru tak wielkiej superprodukcji wyłącznie na ramiona Johnnego Deppa. W poprzednich częściach dostawaliśmy ciekawych bohaterów pobocznych lub nawet według niektórych interpretacji pierwszoplanowych, gdzie Jack Sparrow robił jedynie za clowna w ich cieniu – w tym wypadku młody narybek jest tak bardzo nijaki, że prawdopodobnie mało kto zapamiętał nawet ich nazwiska. Deppa co prawda od paru lat nie lubię, ale muszę przyznać, że w przerwie od bicia żony poradził sobie w tej części naprawdę nieźle i pierwszy raz nie irytuje swoimi wyuczonymi i powtarzanymi w nieskończoność ruchami pirata-alkoholika. To jednak za mało jeśli mówimy o kinie awanturniczym, takim, w którym „jakiemuś bohaterowi chodzi o coś”. Czy tak trudno stworzyć w miarę oryginalny scenariusz, albo przynajmniej przeprowadzić lepszy casting? Natomiast Javier Bardem w roli tego złego wypadł bardzo fajnie i jeśli się nie odzywa z mega dziwnym akcentem to jest ok.
Efekty specjalne to oczywiście główny konik tego typu produkcji i zdecydowanie trzymają poziom, zawsze będę przyklaskiwał wszelkim walkom na wodzie, bo wiem, że na płynach naprawdę ciężko się pracuje, a stworzenie im odpowiedniej naturalności i fizyki graniczy z cudem – co tutaj się udało Statki są przepiękne, potwory straszliwe i nawet sceny dziejące się w nocy (których nie znoszę) można w tym filmie jakoś przeboleć. Wybaczyć niestety nie można ukazania Sparrowa jako nastolatka z przyklejoną na siłę i dodatkowo koszmarnie odmłodzoną twarzą Deppa. Koniec końców dostaliśmy chudego prawiczka z porno wąsikami, który po prostu straszy, a może nawet nieźle obrzydza seans. Szkoda dzieciaka, który użyczył do czegoś takiego ciała, ja nie mogę przez to spać.
Muzyka znów jest ta sama, chociaż niekiedy wydaje się skomponowana na nowo. Ale aż tak dobrego słuchu nie mam.
Brakuje tutaj nawiązania do poprzednich wątków, albo wyjaśnienia (przypomnienia) dlaczego coś jest tak a nie inaczej. Brakuje też w ogóle wątków, które wielokrotnie pojawiały się jako zapowiedź kolejnego filmu w scenach po napisach. Piraci z Karaibów Zemsta Salazara to kolejny raz to samo, w dodatku w trochę mniej smacznej porcji. Ale to nadal danie w luksusowej restauracji – zrobione z dobrych składników, przez dobrego kucharza. Disney świetnie ożywił trupa, szkoda, że nie przemyślał po co to robi.