Skip to main content

Od lat uwielbiam grać w jRPG na konsolach – to jeden z moich ulubionych gatunków, a także główny powód posiadania Nintendo Switch (wyłączenie konsoli w dowolnym momencie, coś cudownego!). Dla mnie i moich braci, a także niektórych znajomych każdy dzień to nowa przygoda w świecie, gdzie spotykają się magia, technologia i epickie przygody początkowo małych, ale końcowo wielkich bohaterów. Gry takie jak Final Fantasy, Chrono Trigger czy Dragon Quest mocno zapadły mi w pamięć i serce, kształtując moją pasję do tego gatunku. Dlatego, gdy w ręce wpadła mi nowa gra z serii Granblue Fantasy o podtytule Reling, dotego łudząco podobna chociażby uwielbiany przeze mnie Genshin Inpact – nie mogłem powstrzymać się przed ograniem jej i napisaniem niniejszej recenzji. Za udostępnienie Granblue Fantasy: Relink w wersji Playstation 5 dziękuję firmie Plaion Polska.

Granblue Fantasy Relink to przygodowa gra RPG akcji osadzona w świecie Skydoms. Skydoms składa się z krain i kontynentów unoszących się w powietrzu, gdzie głównym środkiem transportu są latające łodzie, właściwie okręty na myśl przywodzące złotą erę piratów. To, co czyni Granblue wyjątkowym, to fakt, że pomimo istnienia „głównej” postaci, gracze mają możliwość kontrolowania dowolnego członka swojej załogi w niemal każdym zadaniu lub misji. Z drugiej strony, struktura misji i progresja wyraźnie przypominają te z gry Monster Hunter. Istnieje centralne centrum, tablica zadań do wykonania oraz szeroki wybór broni do ulepszenia. Fani wspomnianej serii powinni być zadowoleni, ponieważ nie tylko struktura zespołu, ale walka przypomina to co dobrze znamy (a ostatnio katujemy np. w Final Fantasy 16). Dlaczego? Ponieważ walka w Granblue Fantasy Relink jest szybka, bazująca na podstawowych przyciskach (oraz ich mutacjach np. poprzez dociśnięcie R2) oraz niezwykle efektowna. Na wzór Genshin Impact postacie mają własne style gry i umiejętności, a żeby było jeszcze lepiej – grać możemy w co-op online z maksymalnie trzema innymi graczami. Jesli jednak cenisz bardziej rozgrywki jednoosobowe, mam tu na myśli po prostu sznurkowe przechodzenie fabuły – nie ma problemu, gdyż można grać i tak – chociaż produkcja przydzieli nam sterowanych przez AI pomocników, trochę inaczej niż w statycznych RPG, gdyż nie ma tu podziału na tury. W ogóle jeśli graliście chociaz przez chwilę we wspomniane już Final Fantasy 16 – poczucie deja-vu będzie silniejsze nawet od tego powiązanego z monster hunterem. Dosłownie ta sama gra, te same mechaniki – ale w bardziej mangowej, kolorowej skórce.

Fabularnie jest nieźle i to nawet pomimo temu, że Granblue to seria o długich korzeniach, które spaja nie tylko świat gier, ale również liczne mangi, anime czy nawet bijatyka 1 vs 1. Trochę początkowo czułem, że nie wiem o co chodzi, że rzucono mnie w środek wydarzeń – ale gadatliwe głowy, których jest naprawdę sporo – szybko ustawiły mnie do pionu i poratowały historią tak bohaterów, jak i świata. Sama fabuła jest prosta, ale nigdy nie łapię zadyszki – oto jako kapitan powietrznego statku żyjemy sobie całkiem nieźle, do momentu aż zostajemy zaatakowani przez latające potwory, a nasz statek rozbija się na tajemniczej ziemi. Od tego momentu wpadamy w wir przygód, które początkowo nie robią wrażenia, ale kończą się jak zawsze – ratowaniem świata. Warto tu dodać, że nasza postać wyjątkowo nie jest 100% niema (chociaż często odzywa się za nas pewien uroczy smoczek), a dodatkowo na początku gry możemy wybrać jej płeć (w sensie naszego bohatera, nie smoka).

Mechanicznie nawiązałem już do Genshin Inpact czy FF XVI, ale właściwie pod pewnymi względami jest dość daleko od tych ponadczasowych tytułów. A chodzi przede wszystkim o samą eksplorację – ta mimo udawanego otwartego świata (chociaż sprytnie podzielonego na mniejsze mapy) jest tylko pretekstem do ciągłych, bardzo intensywnych walk z bossami. Jest tu też trochę grindu, czyli bezsensownego levelowania postaci, ale właściwie nie musimy tego robić. Dlaczego? Ponieważ grę możemy ukończyć bez większych problemów w 16-20h, a grind przydaje się dopiero w fazie końcowej w której… robi się prawdziwy Genshin, wypadają nowe postacie, polujemy na coraz większe i groźniejsze potwory. Fajnym urozmaiceniem tej dość krótkiej przygody jest też prowadzenie pojazdów – czy to walka na statku na wielkim karabinie czy prowadzenie… mecha. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Jak na RPG przystało mamy tutaj też zatrzęsienie czarów, drzewek rozwoju i broni, a także dodatków. Świecidełka tak z pokonanych stworów jak i ze skrzyń wypadają tłumnie i chętnie, więc dopakowanie ulubionego bohatera (tych jest w ogóle 19!) nie powinno być wielkim wyzwaniem. Zwłaszcza, że i bez tego jest dość łatwo – trudniej robi się we wspomnianym endgame’ie.

Grafika jest olśniewająca, cel-shading w wersji na Playstation 5 wygląda obłędnie, ani na chwilę nie traci ostrości. Gra ofertuje też przyzwoite rozdzielczości i nie łapie zadyszki nawet w większym zamieszaniu. Technicznie jest bardzo fajnie, loadingi są króciutkie, chociaż bywają widoczne. Udźwiękowienie jest naprawde przyzwoite, odkłosy walk są czyste i robią wrażenie. Denerwują niektóre głosy postaci, ale w każdym jRPG coś takiego musi się znaleźć, co po prostu irytuje. Tutaj bywa tym dubbing.

Projekty postaci oraz przeciwników również robią wrażenie – nasza ekipa jest ciekawa i różnorodna, a wspomniane bossy również zróżnicowane, a czasami także wielkie, posiadające kilka faz ataku i przemian. Warto jednak odkrywać to samemu.

Granblue to świetna, kolorowa i ciekawa gra, która jednak nigdy nie rozwija skrzydeł. Nie zrozumcie mnie źle – to doskonały jRPG w którym jest właściwie wszystko, to trochę tak jakby twórcy w wielkim zeszycie spisali wszystko co gra powinna mieć, a potem dzień po dniu dodawali to do swojej produkcji. Mimo to jest nie tylko zbyt łatwo (aż do napisów, potem jest trochę trudniej), ale także mnogość systemów, wątków czy możliwości – nie tyle co przytłacza, co pojawia się z grubsza po nic. Po prostu ciągle mamy nadzieję, że to już za chwilę, już zaraz coś się wydarzy, coś co nas przyciśnie do ziemi – ale to nigdy nie nadchodzi. Plus, zupełnie szczerze – nie wiedząc wiele o tej grze – miałem nadzieję, że będzie grą turową, a nie tą z gatunku action. Grając w nią w tym samym czasie co w FF16 – czułem okropne deja-vu, dosłownie w każdym etapie.

Jeśli natomiast Genshin już dawno za wami, a Tower of Fantasy odrzuca Was elementami losowości – zainwestujcie w Granblue Fantasy Relink – jeśli  nie dla siebie, to dla Waszych pociech, które na wspomniane wielokrotnie Final Fantasy 16 są za młode (uwierzcie mi, że są!). To gra, która przechodzi się sama, ale nie jest to rzecz bolesna – raczej przyjemna, do wieczornego wychillowania. I tak ją należy traktować, jak RPG którego przejściem się pochwalimy wśród hardcorowów, poopowiadamy jakiego bossa ubiliśmy, ale ukryliśmy, że po pierwsze pomogło nam AI i mnóstwo systemów, a po drugie, że przygoda trwała jedynie niepełną dobę. To dobra rzemieślnicza produkcja, która miejscami przypomina stare czasy, którą przejdziecie raz dwa i do której w razie czego jest po co wracać.

Piotrek Gniewkowski (Niekulturalny)

Krytyk filmowy i teatralny, zapalony gracz konsolowy i komputerowy. Od kilku lat pracuje w branży reklamowej przy projektach influencerskich. Zakochany w najnowszych technologiach. W wolnych chwilach fotografuje Warszawę.

Zostaw komentarz: