Naprawdę lubię Teatr Dramatyczny, którego sztuki w bardzo ciekawy sposób łączą nie tylko pasujący tematycznie dramat, ale i wątki czysto komediowe. Taką właśnie mieszankę zaserwował mi spektakl „Imię” który gościnnie pojawił się w ich zacnych progach.
Grupa wieloletnich przyjaciół spotyka się na kolacji! W planie przewidziane jest dobre wino i kuchnia Marokańska. Teoretycznie nic złego nie może się zdarzyć, No chyba, że jedna z osób ma przy sobie zdjęcie USG oczekiwanego dziecka, skoro płeć już znamy, to czas wybrać mu imię. A jak wiadomo gusta są różne, chociaż tych najczęściej brak.
„Imię” to francuska komedia z elementami dramatu, która przeniesie nas w niezwykłe rejony rodzinnych tajemnic, okraszone inteligentnym i nieprzewidywalnym humorem, a także sporą dawką refleksji nad otaczającym nas światem i wzorcami zachowań czy konwenansów.
W głównych rolach zobaczymy Szymona Bobrowskiego, Edytę Olszówkę, Wojciecha Malajkata, Mateusza Banasiuka (w zastępstwie Marcina Hycnara) i Dorotę Krempe. Zwłaszcza pierwsza trójka to trio doskonałe. Duet Bobrowski-Olszówka nie grają, oni po prostu stali się swoimi postaciami, wieloletnim małżeństwem, ludźmi kochającymi się, ale jednak ledwo ze sobą wytrzymującymi. Malajkat jako Vincent jest główną osią napędzająca akcję. Jest figlarny, lekki i bardzo nieprzewidywalny. Niestety nie mogę powiedzieć, iż mimo cudownego występu, również stał się swoją postacią, ponieważ wielokrotnie mylił się w tekście. – ja wiem, że to spektakl gościnny, ale naliczyłem minimum 3 wpadki, a moja teatralna partnerka, również nie miała co do nich wątpliwości. Banasiuk-Krempa natomiast to bardzo poprawni warsztatowo aktorzy, o których zdecydowanie nie można powiedzieć złego słowa. Dało się odczuć, że grają, ale absolutnie czują o co chodzi i wychodzi im to świetnie. Cała piątka jest między sobą doskonale zsynchronizowana i reżyseria całego spektaklu, mimo że dość ascetycznego w formie – bo postaci głównie siedzą przy stole, lub chodzą dookoła niego – zadowoli nawet najbardziej wymagającego widza. Być może lekka forma pozwoliła im „bawić się” na scenie, bo mimo widocznie innego poziomu zaangażowania – czuć radość z gry.
Dekoracje to wspomniana już jadalnia, stół, kilka krzeseł i sporych rozmiarów biblioteczka. Wszystko jest bardzo sterylne, stonowane w rozmachu i barwach – ale jednocześnie świetnie pasujące do klimatu francuskiego mieszkania, urządzonego przez parę pedantów, którzy jakby dopiero wyszli z salonu meblowego. Biel i czerń świetnie kontrastują z ubraniami aktorów i ich burzliwymi charakterami.
Dźwięk rozchodzi się świetnie, sztuka zrealizowana jest tak, aby również w dalszych rzędach nie przysparzać problemów z odbiorem. Aktorzy są więc głośni i wyraźni, a efekty dźwiękowe odpowiednio dobrane. Nagłośnienie w produkcjach opartych głównie na dialogach jest chyba najważniejsze, więc tutaj należy się największe uznanie.
Dwuaktowe „Imię” rozwija się wprawdzie powoli, dość nieśmiało i trochę schematycznie – co zaniepokoiło moją partnerkę, a mi pozwalało dopisywać scenariusz na żywo w głowie, który o zgrozo, sprawdzał się z minuty na minutę – ale w drugim akcie na szczęście nabiera tempa. Takiej wewnętrznej śmiałości i wszystko czego doświadczamy, zaczyna nas zaskakiwać i zadowalać. Warto natomiast nadmienić, iż przez cały spektakl jest bardzo zabawnie, dzięki czemu raz po raz wybuchaliśmy nieskrępowanym śmiechem.
Opinie ludzi, które czytałem już w domu – określają niniejszą sztukę mianem „doświadczenia” które przeżywamy siedząc na widowni. I coś w tym jest, ponieważ poruszany w niej temat jest zawsze aktualny oraz daje do myślenia. Co ukrywamy w naszych przyjaźniach? Jakich grzechów nigdy nie wyznaliśmy? Czy rzeczą tak prostą, jak wyborem imienia dla dziecka możemy doprowadzić do całej lawiny złości, nienawiści i wzajemnych oskarżeń? To już każdy musi sprawdzić sam. Mnie odpowiedź bardzo zaskoczyła.
Jeżeli kiedykolwiek „Imię” pojawi się w Waszym okolicznym teatrze – musicie się wybrać i doświadczyć mocy przyjaźni, niewłaściwych żartów i ludzkich knowań na własnej skórze. Najbliższa szansa na sprawdzenie „jak to jest” zdarzy się 27 kwietnia we wspomnianym w recenzji Teatrze Dramatycznym: Scena na Woli.
Jeśli lubicie pomyśleć o tym co właśnie zobaczyliście, nie zawiedziecie się.
zdjęcie w tle fot. Piotr Gamdzyk
Oglądałem go jakiś czas temu, bardzo mi się podobał 🙂 Faktycznie trochę wulgarny, ale nie jest źle 🙂
Widziałem ten spektakl w Łodzi i przyznam, że ilość słów wulgarnych /chociaż są w słowniku j. polskiego/ zupełnie niepotrzebna. Dziwię się Panu Malajkatowi, że będąc profesorem pozwala na to. Są przecież inne słowa, które też mogą być używane w zdenerwowaniu. Pan Bobrowski, którego lubię jako aktora mówi za szybko i niestety w tej sytuacji niebyt wyraźnie. W dużym teatrze aktorzy powinni siedzieć przy stole nieco skosem a nie bokiem, bo naprawdę chwilami ich nie słychać. Pozdrawiam. J. Ż.