Jaki piękny koniec świata! – chciałoby się krzyknąć po premierze najnowszego filmu Jacka Borcucha – Słodki koniec dnia. Mimo że nie ma tu krzykliwych scen i widowiskowości apokalipsy – poczucie końca pewnej epoki i upadku, dostrzegalne jest w każdej scenie. Przewodniczką po tych dziewięciu kręgach piekła współczesnej Europy jest Maria Linde (arcysłusznie nagrodzona w Sundance Krystyna Janda) – niepokorna poetka, artystka, którą otaczający świat wyjątkowo mocno uwiera.
Miejscem akcji filmu jest urokliwe, włoskie miasteczko Volterra – pachnące winem, wolnością i zielenią toskańskich wzgórz. Jest to też mała ojczyzna Marii Linde – polskiej poetki, noblistki, którą, jak sama wspomina, stan wojenny zastał we Włoszech, przekonując do porzucenia „pierwszej” ojczyzny. Artystka o żydowskich korzeniach, naznaczona piętnem Holocaustu, doświadczana przez politykę całe życie, z czasem zostaje prawdziwą gwiazdą niewielkiej włoskiej mieściny. Aż do pewnego przełomowego dnia, gdy w Rzymie dochodzi do zamachu terrorystycznego. Gdy jakiś czas później, Maria stoi na scenie, odbierając nagrodę przyznaną przez włodarzy miasteczka, pod wpływem emocji, zamiast standardowych podziękowań, decyduje się na mocno kontrowersyjną i skrajnie niepoprawną politycznie przemowę. Dość szybko przekona się na własnej skórze, jakie będą konsekwencje jej przemówienia.
Słodki koniec dnia, z jednej strony unurzany mocno w klimacie kina z lat 60tych, z nowofalowym duchem na czele, z drugiej zaś wciąż mocno współczesny i polityczny – chociaż nie w nachalny, dydaktyczny sposób. Opowiada o bolączkach współczesnej Europy stojącej na rozdrożu – między swoją przeszłością spod znaku kultury i sztuki, a teraźniejszością i przyszłością, naznaczoną przez strach i nienawiść – czego nie chce zaakceptować główna bohaterka, nawiązująca bliską relację, na przekór małomiasteczkowej dezaprobacie, z przystojnym, młodym, egipskim imigrantem. Nie jest przy tym podstarzałą matroną, oczekującą atencji, ale pewną siebie, wyzwoloną kobietą, która mówi to co chce i bierze to co chce. Bunt jest zresztą jednym z motywów przewodnich filmów Jacka Borcucha, o czym mówiły same aktorki podczas spotkania z widzami. Jak słusznie zauważyła Kasia Smutniak, Słodki koniec dnia to film o buncie trzech pokoleń kobiet – wnuczki, która słucha Franka Sinatry i głośno przeklina, na przekór temu co wypada, córki, oraz matki – artystki niepokornej, która głośno mówi o upływie czasu i niedoskonałości własnej cielesności, jednocześnie zaznaczając – wciąż trwa mój czas, wciąż mam coś do powiedzenia.
Rola artysty w kontekście politycznych wydarzeń była szczególnie istotna dla reżysera i jego filmu, co zresztą zostało również głośno podkreślone podczas panelu dyskusyjnego. Szczególnie przez Krystynę Jandę, która nawiązywała do czasów kiedy obowiązkiem artysty był głośny bunt przeciwko rzeczywistości. Z kolei Jacek Borcuch, postanowił wspomnieć o usunięciem prac Natalii LL i Katarzyny Kozyry z Muzeum Narodowego, ciesząc się jednocześnie z tego, iż jego film mogliśmy zobaczyć wspólnie, w nieocenzurowanej wersji.
Słodki koniec dnia przeraża, ale i uwodzi. Jest włoski do szpiku kości, w słowie, obrazie i zapachach. Mówi o końcu pewnej epoki i wchodzeniu w nową ze strachem i niepewnością na ustach. Uwodzi swoją frywolnością i odwagą z którą mówi o rzeczach, o których w teorii nie da się opowiedzieć z wdziękiem. A jednak! Historia Marii Linde to historia naszego świata, a jakby tocząca się gdzieś w niedoczasie, przez co zyskuje na uniwersalności. Opowiadając o sztuce jako broni, wolności jako orężu, sięga do głębi, zmuszając do zadania sobie jednego pytania: jaką rolę przyjmiemy my, w tym toczącym się na naszych oczach spektaklu?