Od zawsze mam problem z filmami Oscarowymi, głównie dlatego że często zachwycają członków akademii tylko dlatego, że zostały napisane po to, aby wygrać nagrody. Gremium poklepujących się po plecach aktorów i aktorek, reżyserów i kolegów ze szkolnej ławy – tworzy filmy pozbawione prawdy, za to trzymające się schematów, aktualnych trendów i sztuczek najniższego poziomu – wiecie jak to jest, tutaj wystarczy dać odpowiedni kolor skóry, wyznanie albo orientację seksualną i już robi się film, który nakręcony jak od linijki staje pewnie i bez refleksji w bitwie o najważniejsze nagrody filmowe*. Nie jest oczywiście tak, że wszystkie nominowane filmy są odtwórcze, albo nastawione wyłącznie na zdobycie nagród – ale zwykle tak jest. Darren Aronofsky doskonale wie jak zrobić produkcję nastawioną wyłącznie na konkursy i nawet niespecjalnie udawał, że tym razem jest inaczej, Jego Wieloryb to kino naprawdę niskich lotów (zwłaszcza w swojej kategorii… wagowej) i chociaż sporo osób się ze mną nie zgodzi, a niektórzy pewnie nawet będą mieli rację – oczekiwałem więcej, lepiej i mocniej – a Aronofsky jak zwykle w ostatnich latach – zwiódł mnie i zawiódł jednocześnie.
Wieloryb to historia nauczyciela angielskiego, który po śmierci swojego partnera popada w depresję i chorobliwie tyje do niewyobrażalnych rozmiarów. Popadając w coraz większe kalectwo odwraca się od świata, a smutki i ból egzystencji zajada fast foodami. Gdy tym razem to jemu śmierć zagląda w oczy – postanawia odnowić kontakty ze swoją zbuntowaną córką, której nie widział od ponad 8 lat.
Sama historia o chorobliwie otyłym człowieku jest generalnie dość ciekawa i co najważniejsze trzyma się kupy, zwłaszcza w pierwszej połowie filmu, gdzie opowiedziana jest z odpowiednią dozą tajemnicy i delikatnym „trzymaniu się z daleka”. A to nie było trudne, bo Charlie jest osobą uroczą, grający go Brendan Fraser (sam w depresji i walczący z otyłością) wypada dzięki temu całkiem naturalnie i własnymi problemami podbudowuje realizm opowiadanej historii. Sens wieloryba dość szybko jednak zostaje zachwiany, a to za sprawą kilku bardzo istotnych powodów, które mniej lub bardziej logicznie (maksymalnie unikając spoilerów) postaram się wyjaśnić.
Zacznę od plusów, bo po prostu będzie szybciej – pierwsza połowa filmu i wszystkie solowe sceny Wieloryba wyciskają łzy – jest smutno, koślawo, depresję bohatera czuć w powietrzu tak samo, jak nadjedzony kubełek smażonych kurczaków. Obserwowanie męki Charliego z pewnej odległości nabiera praktycznie dokumentalnego wymiaru i autentycznie wciąga widza. Brendan Fraser jest ogólnie słabym aktorem, który karierę zrobił na komediowych filmach akcji w latach 90/2900. No bo nie oszukujmy się: hity jak Mumia czy koszmarki jak familijne Looney Tunes znowu w akcji czy innych „George’ów prosto z drzewa” nie idzie dzisiaj oglądać, a na pewno mało kto chce do nich wracać. Słabość jest jednak w tym wypadku wielkim plusem, bo sam film o tej słabości opowiada – miło zakontraktować trochę spalonego w Hollywood aktora, bo buduje to autentyczne emocje, w których pełnym osiągnięciu pomaga również obraz 4:3 – ten potęguje głębie i buduje niezwykle bliską zażyłość z obserwowaną postacią.
I tyle z plusów, a teraz minusy: Prawda jest taka, że Wieloryb z kolejnym otwartym wątkiem jest coraz bardziej niedorzeczny i idiotyczny. Przez prawie 2h oglądamy ludzi, których motywacje są jednozdaniowe lub żadne, a ich zachowanie odbiega kompletnie od wzorcu poczytalnego człowieka – a kto się tu nie przewija: tajemnicza chińska pielęgniarka na skraju siły, wiecznie wkurwiona córka Charliego czy niby-to-świadek-jakiegoś-wyznania chodzący z biblią po domach i nawracających innych przed apokalipsą. Wytłumaczenie tego w recenzji jest dość skomplikowane, ale musicie mi uwierzyć, że z niezłego filmu o trudach otyłego człowieka robi się w pewnym momencie przerysowana brednia tragi-komediowa, do której powinni dodawać zeszyt sudoku w którym moglibyśmy wyłapywać na punkty klisze, głupoty i tanie chwyty ze wszystkich motywów dramatycznych świata. Większość ludzi krzyczy tu na siebie bez większego powodu i próbuje budować swoje relacje na kłamstwach, szantażach czy manipulacjach. Miłość w Wielorybie to cel, ale droga do niego powinna coś sobą reprezentować. A niestety tego nie robi.
Wspomniana zbuntowana nastolatka, matka alkoholiczka, pielęgniarka z poczuciem winy, studenci nabijający się z tego, że profesor nie włącza kamery (WTF) czy dostarczyciel pizzy, który DOSTARCZAJĄC PIZZE W USA NIE WIDZIAŁ NIGDY GRUBEGO CZŁOWIEKA – to tylko początek długiej listy antybohaterów z którymi zmuszeni jesteśmy spędzić popołudnie. Są więc łzy, krzyki, wyzwiska, monologi o byciu obrzydliwym, miłości, zazdrości, nienawiści. I niby brzmi to znośnie, ale większość tych aktywności to zupełnie nastoletni bełkot, którego zdrowy przy zmysłach człowiek po prostu nie jest w stanie zaakceptować – dokładnie jak polskich serialach fabuła niepotrzebnie się komplikuje w miejscach, gdzie wystarczyłoby powiedzieć dwa proste zdania. Czyni to z bohaterów postacie niepełne, niemądre i niezmiernie irytujące. Charlie w samotnych scenach jest uroczym facetem i nawet zaczynamy mu współczuć, aczkolwiek każdy dialog z żywą osobą stawia go w świetle palanta, człowieka który o nic nie umie zadbać i z nikim się nie liczy. Dobrze, że nie jest osobą czarno białą, ale mocno to ingeruje w to co widz powinien odczuwać, tym bardziej, że jak już wspomniałem: masa problemów jest niemądra i wystarczyłoby przeprowadzić na ten temat normalną rozmowę. A tak nic się tutaj nie rozwiązuje, a grupa w sumie przypadkowych osób krzyczy na siebie bez większego sensu. Wiem, że brzmi to trochę jak czekanie, ale jeśli obejrzy się Wieloryba to na pewno się mnie zrozumie – tak nie wygląda prawdziwe życie.
Wspomniałem już wcześniej o sporym plusie, czyli o ekranie 4:3. Ten „prawie kwadrat” robi fajną robotę skupiając naszą uwagę wyłącznie na centrum akcji, porzucając wszystko to, co w kadrze byłoby zbędne. Dzięki takiemu zabiegowi świat jest mniejszy, a nasz wieloryb większy – i to jest dobre. Częściowe wrażenie robią też efekty specjalne w postaci pogrubiającego kostiumu i makijażów – aczkolwiek tutaj znowu miałbym wątpliwości co do ich jakości, ponieważ Charlie nago wygląda jakoś tak pokracznie – mam tutaj na myśli fakt, że ta jego otyłość jest mocno nierówna, bardziej skupiona na brzuchu czy nogach, kompletnie ignorująca chociażby klatkę piersiową, ręce czy palce. Czegoś mi w jego grubości zabrakło, każdy człowiek jest inny, ale to przecież film – a widzę tutaj wyraźne braki w charakteryzacji.
Wyjątkowo w tej recenzji nie będę wspominać o innych aktorach, trochę w imię mojego buntu (każdy z nich psuje film), a trochę, aby oddać „ważność” Brendana Frasera, który to wreszcie po latach posuchy trafił rolę dla siebie, pod siebie i której oddał całkiem sporo energii. Rolę, za którą z pewnością dostanie Oscara, może niesłusznego z kilku powodów, ale dającego promyk nadziei dla aktorów jego pokroju.
Wieloryb to niestety produkcja przeciętna, produkcja, która od drugiej połowy pikuje w dół waląc nas po pysku sztampą, nudą i idiotycznymi rozmowami o dupie Maryny. To też jeden z tych nieznośnych scenariuszy w których każdy problem jest jak najbardziej rozwiązywalny dla wszystkich, oprócz bohaterów. Gdyby film był jednoosobowym monodramem – byłby wielkim dziełem. Tak jest kolejną produkcją o wszystkim i o niczym, która daje bohatera ciekawego, ale rozwadnia jego życie i przemyślenia zbyt sztucznym patosem. Jedyny ciekawy trick to przemiana bohatera sprytnie ukryta w padającym za oknem deszczu. Ale przypomniałem sobie zakończenie i w sumie podekscytowanie mi przeszło. Darren Aronofsky tworzy filmy, które z daleka wydają się ważne i potrzebne – ale im dalej w las, tym niestety ciemniej. Jak dla mnie 6/10, trochę żałuję, że poszedłem do kina – na Netflixie może weszłoby mi lepiej.
*. a zupełnie na poważnie to mam nadzieję, że morze Oscarów dostanie w tym roku Wszystko wszędzie naraz. Tamta produkcja rzeczywiście zasługuje.
Pana recenzja jest niezwykle płytka. Ten film ma tyle znaczeń. Otyłość jest chorobą wg WHO. Otyłość jest bardzo skomplikowana jednostka patofizjologicznie, cieżko sie ją leczy i ma skłonność do nawrotów. Nie kazdy ma predyspozycje do zachorowania na otyłość. Bohater filmu zmaga sie z kilkoma chorobami, niestety z powodu depresji i rezygnacji nie chce sie leczyć, co sie zdaża wcale nierzadko (wiele mechanizmów psychologicznych może za tym stać). Polecam choć chwile zainteresować sie tematem i poczytać trochę fachowych informacji zamiast powtarzać krzywdzące chorych stereotypy np ootylosci.pl czy strony PTLO czy profil Medfit dr Karoliny Kłody. A sam film mówi o trudnych wyborach, próbie odkupienia win, samotności człowieka i miłości. Brendan Fraser genialny.