Skip to main content

Od lat jestem wielkim fanem zespołu Queen. Kocham tą grupę na tyle, że nawet kilka razy brałem udział w rozmaitych kinowych retransmisjach najbardziej kultowych koncertów (Montreal rządzi!). Ich muzyka była ze mną w różnych momentach mojego życia, także podczas pisania tej recenzji. Tym bardziej czekając na premierę Bohemian Rhapsody rosły moje oczekiwania, które w momencie wejścia do warszawskiego Imax były nawet większe niż sam ekran jednego z najważniejszych kin stolicy. Czy jednak prawda dogoniła oczekiwania? I tak i nie.

Bohemian Rhapsody to barwna i poruszająca biografia nie tyle Frieddie’go Mercury’ego, co po prostu całego zespołu Queen: od momentu powstania legendarnej formacji poprzez najważniejsze wydarzenia w życiu całej ekipy – pierwszych koncertów w małych klubach, wydania przełomowej płyty, dużych pieniędzy . To także historia rozpadu, kłótni i zdrad wewnątrz zespołu – rzeczy nieuniknionych.

W rolach głównych wystąpili Rami Malek, Lucy Boynton (przepiękna!), Mike Myers, Aidan Gillen czy Ben Hardy. Najwięcej kontrowersji budzi oczywiście to w jaki sposób został oddany Freddie i ile opisywana interpretacja może mieć wspólnego z oryginałem. Z radością muszę jednak przyznać, że podobieństwo jest uderzające i faktycznie można uwierzyć, że Malek jest z Mercurym przynajmniej spokrewniony. Co prawda początkowo (w młodszych latach) filmowy Frieddy przypomina parodię i karykaturę człowieka, być może trochę nieudolnie stworzoną czy odrobinę źle wyreżyserowaną, tak z każdą kolejną sceną (i fabularnym przeskokiem) widz nabiera do niego ( i jego nienaturalnych zębów) coraz większego szacunku, dystansu i sympatii. Chociaż początkowo miałem pewne obawy jak całość wypadnie aktorsko, tak Rami Malek totalnie poradził sobie z niesamowitą presją, dzięki czemu kontrowersyjnego muzyka oddał nie tylko z całą starannością, ale po prostu stał się tą postacią, żył Frieddie’m, jego problemami i jego muzyką. Pod względem wysiłku jaki musiał w ten projekt włożyć i czasu jak poświęcił – ja osobiście życzyłbym mu Oscara – bo ten jak dotąd „mały” aktor (kojarzony głównie z Mr. Robot) pokazał całemu światu, że umie, że potrafi. Wszystkie postacie drugoplanowe również wypadają doskonale, a zwłaszcza Lucy Boynton w roli dziewczyny głównego bohatera. Boynton jest świeża, naturalna, szalenie utalentowana – i chociaż dotąd grała mało znaczące role w nie najlepszych filmach to mam nadzieję, że dzięki Bohemian Rhapsody jej kariera poszybuje w górę w zawrotnym tempie. Szczególne brawa należą się również „reszcie” ekipy – podobieństwo również jest uderzające względem oryginałów – tak fizycznie jak i mentalnie. Ktoś odpowiedzialny za casting wykonał tutaj bardzo dobrą robotę.

Fabularnie również jest ok – scenariusz jest równy i widać w nim jakiś głębszy pomysł na poprowadzenie całego filmu. Dostajemy więc sporo koncertów, trochę spraw rodzinnych i zarys życia zespołu. Pod tym względem jest całkowicie poprawnie, aczkolwiek niestety bez fajerwerków. Niektóre sceny wydały mi się niepotrzebne lub dorzucone trochę na siłę, inne zaś zostały spłycone do jakichś podprogowych sygnałów – natomiast recenzowana produkcja wciąga, ani trochę nie nudzi i co ciekawe w dzisiejszym świecie – podczas seansu ani razu nie sprawdziłem na telefonie nawet godziny, żeby już nie mówić o wysłaniu smsa. Bohemian Rhapsody wciąga, chociaż mam do niego pewne uwagi – ale cóż zrobić. Nie można mieć wszystkiego, a to w końcu tylko film.

Warstwa muzyczna natomiast miażdży! Szczerze przyznam, że to jeden z najlepiej udźwiękowionych filmów jakie miałem przyjemność oglądać. Nie jest to oczywiście musical, a biografia, ale liczba utworów oraz rozmaitych wykonań bije na głowę większość produkcji muzycznych. Piosenki zostały dobrane w sposób bardzo sprytny, dzięki czemu obcujemy wyłącznie z największymi i ponadczasowymi tworami tej kultowej grupy. Same wykonania są profesjonalne, Głos Maleka jest imponujący i chociaż w niektórych scenach mamy do czynienia z oryginalnymi wykonaniami utworów (np. z koncertów live) to jednak granica między głosem Malek’a a Frieddie’go jest bardzo, ale to bardzo cienka. Nie tylko nie jestem w stanie do niczego na tym polu się przyczepić, ale tak naprawdę nawet rozróżnić, kto śpiewa w którym momencie.

Z minusów (o czym już wspomniałem) muszę wymienić reżyserię niektórych scen, które wydają się nijak nie pasować do filmu lub po prostu zaburzać jego budowę (także w warstwie muzycznej). Ja wiem, że to film i trzeba czasami wszystko pokazać wprost łopatologicznie, ale jednak pewne zbyt oczywiste oczywistości czy przebitki domykające niektóre wątki (np. w finale) strasznie zaburzyły mi równowagę i dynamikę poszczególnych sekwencji. Źle wypadają również niektóre efekty specjalne – w tym np. przenikanie kamery przez szyby czy widoki stadionów „z drona”. Wygląda to nienaturalnie, tanio i bardzo zwyczajnie.  Jest to o tyle dziwne, że inne efekty np. na zbliżeniach tłumu są już jak najbardziej ok. Widocznie nie było czasu, albo sensu dłużej dłubać nad szczegółami. A szkoda.

Z góry ostrzegę też co wrażliwszych widzów, że film ma sporo wątków homoseksualnych. Aczkolwiek jeśli ktoś (jak ja) jest fanem Queen to doskonale wie na co idzie do kina, kim był i w jaki sposób żył jeden z najsłynniejszych wokalistów świata. Aczkolwiek osoby, które z osobą Frieddie’go Mercury’ego spotykają się po raz pierwszy również nie powinny mieć wielkich problemów z połapaniem się. Po prostu uważam, że nie wszystko jest dla wszystkich i przy Bohemian Rhapsody warto znać chociaż ogólny przekrój życia i stylu naszej gwiazdy, bo film niestety kilka bardzo istotnych wątków po prostu pomija, skupiając się raczej na samym istnieniu zespołu (chociaż niezupełnie) niż na psychice i postaci Freddiego (chociaż właściwie to robi). Trudno to wyjaśnić, aczkolwiek w prostych słowach – to raczej kilka udanych skoków po różnych etapach Queen niż biografia kogokolwiek, taka z krwi i kości.

Bohemian Rhapsody to produkcja wspaniała, bardzo kolorowa i genialna pod względem zarówno muzycznym jak i aktorskim. Produkcja przede wszystkim przeznaczona zwłaszcza dla fanów legendarnej grupy rockowej, ale to również po prostu świetny film opowiadający o jednym z najlepszych muzyków świata oraz jego zespole, a nawet o nich wszystkich jako jednej zamkniętej całości. Nie jestem w 100% pewny czy „nowy” fan poczuje się w pełni usatysfakcjonowany seansem, aczkolwiek jeśli liczycie na filmowy koncert Waszego życia to z pewnością trafiliście w dobre miejsce.

Pomijając drobne niedociągnięcia fabularne (brak wyraźnej tożsamości) oraz niekiedy dyskusyjne efekty specjalne ja Bohemian Rhapsody polecam. Bawiłem się przepysznie i do filmu z pewnością jeszcze wrócę. I to najlepiej na wielkim ekranie.

Film w kinach już od 2 listopada, ale już od dziś w całej Polsce odbywają się liczne pokazy przedpremierowe. Moim zdaniem musicie ten film zobaczyć – i to jak najszybciej!

Piotrek Gniewkowski (Niekulturalny)

Krytyk filmowy i teatralny, zapalony gracz konsolowy i komputerowy. Od kilku lat pracuje w branży reklamowej przy projektach influencerskich. Zakochany w najnowszych technologiach. W wolnych chwilach fotografuje Warszawę.

3 komentarze

Zostaw komentarz: