Skip to main content

Georges Danton powiedział kiedyś, że rewolucja pożera własne dzieci. Wspomniany człowiek jest zresztą tego najlepszym przykładem – mocno zamieszany w rewolucję francuską skończył pod jej głównym wynalazkiem: gilotyną. W najnowszej grze krakowskiego studia Polyslash możecie podzielić jego los. Albo zgotować go dziesiątkom innych osób. W końcu jak wiadomo to polityka zawsze była najgroźniejszym orężem. Grę do recenzji dostarczył mi wydawca – firma Klabater. Recenzja powstała w oparciu o wersję konsolową. Grałem na Playstation 4 Pro.

We. The Revolution to dość niecodzienna produkcja bardziej zbliżająca się w kierunku wirtualnej noweli niż czysto gameplay’owej zabawy. Wcielamy się w rolę sędziego o wątpliwej reputacji, którego zadaniem jest… sądzić, rozstrzygać spory i karać. Naszą główną bronią jest łączenie faktów, przesłuchiwanie świadków, czytanie listów, sprawozdań i podejmowanie decyzji – uniewinnienia lub skazania – z karą śmierci włącznie. Ponieważ trwa rewolucja francuska nic nie jest czarne lub białe. Wspomniałem wcześniej, że i my możemy zostać przez nią pożarci (straceni). Jest to prawda, gdyż każdy nasz wybór jest bacznie obserwowany przez ławę przysięgłych, widzów, tajemniczych gości, frakcje bogatych arystokratów czy po prostu społeczeństwo. Czy ukarać wieśniaka, który aby wyżywić dzieci rozcieńcza piwo i narazić się pospólstwu? A może uniewinnić przypadkowo zamieszanego w serię kradzieży ślusarza, który wydaje się nic o sprawie nie wiedzieć – narażając się jednocześnie bogatym mieszkańcom miasta, którzy w wyniku jego niedopatrzeń potracili swoje kosztowności? Jestem pewny, że coraz bardziej angażując się w fabułę We. The Revolution staniecie przed dziesiątkami takich wyborów – w dodatku niektóre z nich będą otwarcie sprzeczne z Waszą wiedzą i sumieniem – wszak lepiej nie drażnić elit, albo innych wpływowych ludzi zamieszanych w niektóre sprawy. Bo prawda jest taka, że zawsze jedna ze stron traci, a naszym zadaniem jest lawirować pomiędzy nimi i utrzymywać stopień zaufania wszystkich na bezpiecznym poziomie.

Gameplay jak już napisałem to coś w stylu wirtualnej noweli – większość czasu spędzamy na sali rozpraw czytając akta, obserwując wskaźniki i przepytując świadków bądź oskarżonych. W prostej mini grze logicznej staramy się odgadnąć co jest motywem, co okolicznością łagodzącą, a co np. doskonałym oskarżeniem. Skazujemy ludzi, wypełniamy dokumenty sprawy i non stop kontrolujemy nastroje społeczne. Sama mechanika gry zachwalana jest przez twórców jako „system budowania intryg” dzięki któremu nasze wybory realnie wpływają na układ sił XVIII-wiecznego Paryża. A tych jest naprawdę dużo i zdają się być dobrze przemyślane. Nie tylko nasze zachowanie na sali sądowej jest bacznie obserwowane i oceniane, ważne jest również to co robimy prywatnie. Czy utrzymać złą reputację i pić całą noc z kolegami w domach uciech? A może zabrać żonę na spacer i trochę odbudować to jak widzą nas inni? Setki sprzecznych, podejmowanych tematów, możliwych rozwiązań daje podstawę sądzić, iż tytuł gry „We. The Revolution” nie jest przypadkowy. Pod wieloma względami nazwałbym recenzowaną produkcję jednym z lepszych symulatorów życia i wyborów w jaki miałem okazję zagrać. W późniejszym momencie dochodzi również element strategii – rozwijamy dzielnice miasta, pomagamy budować pomnik (symbol władzy), manipulujemy tłumem podczas płomiennych przemówień pod gilotyną, przeprowadzamy starcia turowe podczas zdobywania kolejnych dzielnic Paryża czy nawet gramy w kości. Z jednej strony to ogromny plus, że gra stawia przed nami tak dużo rozmaitych mechanik starając się zręcznie nimi żonglować, z drugiej nie wszystko co zaproponowali twórcy jest na tyle ciekawe, aby do tego wracać – niektóre z aktywności są także zbyt skomplikowane, aby dawać tyle przyjemności ile powinny. Co innego zająć się czymś raz w celu pchnięcia fabuły dalej, a co innego wracać i działać tym wszystkim dla przyjemności. Tego raczej bym nie zrobił. Z góry jednak zaznaczę, że tak fabuła jak i samo prowadzenie akcji – to zdecydowany plus, a gra wydaje się być jedyną w swoim rodzaju. Niech Was nie zwiedzie prostota screenów – gra naprawdę wciąga.

Grafika zdecydowanie wyróżnia się na tle innych produkcji tego rodzaju. Oprawa jest niesamowita, głęboko utrzymana w stylistyce inspirowanej kubizmem, a w szczególności twórczością Georgesa Braque’a. Wszystkie grafiki przypominają również mieszankę olejnych obrazów z… małą ilością polygonów. Szczerze przyznam, że kupuję taką konwencję (szczególnie, że jest odpowiednio mroczna i brutalna), a większość z grafik, które udało mi się do tej pory zobaczyć spokojnie nadawałoby się na jedną z moich ścian w salonie (gdyby je oprawić). Cut-scenki (filmy przerywnikowe) są zresztą „lekko” ruchomymi obrazami podanymi w formie komiksów. Przyznam szczerze, że taka prezentacja fabuły jest świetnym pomysłem – nie tylko prezentuje się to naprawdę pięknie, ale niekiedy przejmująco. Można się wkręcić i na pewno nie można odmówić polskiemu studiu dobrego smaku. Nie jest to tylko moja opinia, bo krytycy na całym świecie zgodnie zachwycali się jej niecodziennym pięknem.

Udźwiękowienie nie jest mocną stroną gry – praktycznie nie ma w niej muzyki. To jedna z najcichszych gier w jakie grałem. Kuleje też dubbing, chociaż warto przyznać, że gdy się już pojawia to jest niezły. Problem w tym, że udźwiękowione zostały jedynie materiały pomiędzy rozdziałami, albo naprawdę ważne zdarzenia fabularne – tysiące stron innych dialogów czy dokumentów nie doczekały się niestety swojego własnego audio. Grę dostajemy natomiast w angielskiej wersji językowej z polskimi napisami – wiem, że chodziło tu o zmniejszenie kosztów (sukces We. The Revolution zaskoczył twórców), ale gra byłaby jeszcze lepsza, gdyby pojawiło się w niej więcej czytanych dialogów. Do samych tekstów nic nie mam – bywają zabawne, wierne realiom historycznym czy obowiązującej wtedy mowie. Są natomiast takie miejsca w interfejsie w których mógłbym poskarżyć się na kiepskie zastosowanie kontekstu – co jest o tyle dziwne, że gra powstała przecież po polsku. Dziwi mnie np. dlaczego przewijaniu dialogów towarzyszy przycisk „pomiń” zamiast „dalej”? To mylące, w pierwszej chwili sądziłem, że przerwę całą scenkę.

Skoro już jesteśmy przy interfejsie to warto poświęcić mu kilka zdań. Generalnie gra nie rzuca nas od razu na głęboką wodę i prowadzi nas przez najważniejsze meandry sterowania czy tajemnic systemu. Chociaż We. The Revolution stara się wyjaśnić działanie większości opcji to przyznam, że kilkakrotnie (nawet w późniejszej godzinie gry) miałem problem z zorientowaniem się jak działa sterowanie, co jest czym, a nawet który obiekt jest interaktywny i jak do niego dotrzeć. Przykładowo: jedną z największych zagadek były dla mnie treści listów w których wyraźnie widniała numeracja typu 1/2. Jakież było moje zdziwienie, gdy nie istnieje coś takiego jak „przewracanie kartek”, a papiery da się podnosić z biurka, lekko przesunąć i dzięki temu przeczytać kolejny. Kilka innych znaczników wyświetlających się na ekranie niemiłosiernie kusiło mnie, aby wejść z nimi w jakąkolwiek interakcję (np. zegar kończący dzień), ale do teraz nie mam pojęcia jak. Być może rzeczony przedmiot nie służy do niczego innego jak do tej jednej wspomnianej czynności – co jest o tyle dziwne, że jego statyczna wersja ma kilka zdecydowanie wyróżniających się wihajstrów… Wspomniałem wcześniej o licznych mechanikach – trudno je spamiętać, ale jeśli już się nam to uda to raczej powinniśmy sobie z nimi poradzić. Nie będziemy do nich wracać z przesadną radością, ale do ukończenia gry powinniśmy je tolerować.

Sama gra krótka nie jest, na ukończenie We. The Revolution potrzeba ok. 13 godzin. To dość dobry wynik, idealny aby zapoznać się z naprawdę ciekawą historią, a jeszcze lepszy, aby się nią nie znudzić. Przyznam szczerze, że bawiłem się naprawdę dobrze właściwie przez każdą minutę gry. Boli mnie oczywiście to, że nie w każdej sprawie możemy zachować się moralnie, ale jak już powiedziałem: jeśli nie czyjaś głowa, to nasza. Dla tłumu żadna różnica. Gilotyna będzie więc w ruchu zdecydowanie częściej niż tego chcecie i musicie się do tego przyzwyczaić. I szkoda, że tak jest – bo zaboli Was serce, gdy wypuścicie na wolność groźnego przestępce albo wyślecie na śmierć matkę dwójki dzieci – i to nawet bez dokładnego zapoznawania się ze sprawą.

We. The Revolution zdecydowanie polecam. To doskonała lekcja historii, a także doskonały symulator życia sędziego. To jedna z pierwszych gier, gdzie postępujemy rzeczywiście wbrew sobie i swojej moralności. To także dowód, że Polacy nie powiedzieli jeszcze na świecie ostatniego słowa i nie samym Cyberpunkiem czy Wiedźminem branża żyje. Ogromna grywalność, fantastyczna fabuła, przepiękna grafika i… beznadziejna cisza, szczątkowy dubbing, nieintuicyjne sterowanie oraz dość nużące aktywności poboczne. Niech jednak minusy nie przesłonią Wam plusów! Gra krakowskiego studia Polyslash na długo zapadnie Wam w pamięci. To po prostu cholernie dobra produkcja w którą włożono wiele serca i talentu – szkoda tylko, że odrobinę mniej pieniędzy. Ale nie można mieć wszystkiego!

Piotrek Gniewkowski (Niekulturalny)

Krytyk filmowy i teatralny, zapalony gracz konsolowy i komputerowy. Od kilku lat pracuje w branży reklamowej przy projektach influencerskich. Zakochany w najnowszych technologiach. W wolnych chwilach fotografuje Warszawę.

One Comment

  • Jasiek pisze:

    Bardzo dobra recenzja 😀 Generalnie grałem w tą grę Papers Please i muszę powiedziec, że mechanika jest bardzo podobna. Tak podobna, że chyba sprawdze!

Zostaw komentarz: