Skip to main content

Nie mogę uczciwie powiedzieć, że nadal w najlepsze trwa lockdown – zwłaszcza patrząc na wszystkich ludzi, którzy już chyba zapomnieli, że byliśmy zamknięci a „rygor sanitarny” nadal trwa, ale faktem jest, że ciężko trafić w tym momencie na otwarte kina czy w pełni działające teatry. Dlatego też postanowiłem zrecenzować kilka produkcji dostępnych na #Netflix i traf chciał, że kilka dni temu natrafiłem o pięknej słowiańskiej nazwie: Fighter. Nie jest to niestety cudowna i wciągająca produkcja z 2010 roku, a Polski badziew z 2019. I w tym miejscu oczywiście moglibyście przestać czytać, bo to niejako spoiler oceny końcowej (bardzo, bardzo miernej), ale najciekawsza nie jest właśnie rzeczona ocena, a powody dla której ją przyznałem. No więc… bo to jest tak…

Fighter to opowieść o zawodniku MMA, który ma szansę stanąć do walki w klatce z kumplem sprzed lat – aktualnie mistrzem boksu. Walka ze światowej sławy bokserem to jednak upokorzenie dla naszego bohatera, gdyż ten po krótkiej rozmowie z bratem odrzuca pomysł i wraca do rodzinnego domu – na oko gdzieś w Bieszczadach, gdzie ze swoim ojcem i bandą podejrzanych koleżków pracuje jako drwal (niestety z piłą mechaniczną zamiast siekiery). Gdy przypadkowo przechwytuje towar od okolicznych mrówek (osób przemycających narkotyki) wpada w konflikt z gangsterem nazwiskiem Kokos. Straty gangstera trzeba jakoś odrobić, a jedyny sposób to oczywiście ta odrzucona walka.

Największą bolączką Fightera jest to, że ktoś naoglądał się amerykańskich filmów – byłoby to nawet znośne, gdyby nie próbował przenosić ich na Polskie realia. Wyobraźcie sobie, że wszyscy w tych Bieszczadach chodzą w koszulach w kratę, nocami mgła jest cięższa niż gra aktorska Stramowskiego, główny bar (stylizowany na przydrożne kawiarnie z USA z full śniadaniem) to przerobiony PKS, główny bohater mieszka w opuszczonej fabryce, a każdy kadr jest ciemny, mroczny i przesycony Instagramowymi filtrami.

Te filtry to lepsza beka niż sam casting – ktoś nałożył na kamerę tak zwane „rybie oko” przez co sceny nagrane są w specyficzny, okrągły i zniekształcony sposób. Jeśli ktoś nie bardzo wie o czym mowa to niech spróbuje sobie wyobrazić lupę, gdzie prawa i lewa strona jest naturalnie dalej, a środek jest bliżej ekranu. Wygląda to komicznie i po prostu źle, a do tego tanio. Tak samo zresztą jak wszelkie zastosowane dekoracje, nagrane blokowiska (obowiązkowo anonimowe i biedne) czy choreografia walk(i) w imię której najstarsi mnisi z górskich klasztorów łapią się za głowę.

W rolach głównych odmieniony Piotr Stramowski, piękny Mikołaj Roznerski, Aleksandra Szwed, wypadający śmiesznie Tomasz Oświeciński czy kompletnie niepasujący do roli gangsterów Wojciech Mecwaldowski i pastiszowy Jarosław Boberek. Z tym ostatnim jest nawet zabawnie, bo zagrał bliźniaczą postać w głównym rywalu Fightera – filmie Underdog (również 2019). Wszyscy jak jeden mąż są sztywni jak pal w dupie, grają na ćwierć swoich możliwości i prezentują się więcej niż mizernie. Aleksandra Szwed (przy całej sympatii jaką mam do niej) nie nadaje się na seks-laskę dwóch głównych bohaterów, a Stramowski-Roznerski nie mają nic wspólnego ze sztukami walki. Tak jak Mecwaldowski-Boberek z gangsterką czy Oświeciński ze ścinaniem sosen czy co oni tam robili. Fighter to niesmaczny miszmasz, ale nic w tym dziwnego, skoro większość obsady wygląda jak z łapanki (albo telenoweli Polsatu) – co również nie jest specjalnie dziwne, gdyż połowa ekipy zrezygnowała ze swoich ról w czasie przygotowań planu i trzeba było kimś ich zastąpić, że tak brzydko powiem „na gwałt”.

Wspomniałem, że to co widzimy na ekranie (łącznie z powolnością fabuły i jej prostotą) jest totalnie prze-amerykanizowane i irytujące, kompletnie oderwane od rzeczywistości i nieprawdziwe. Nieważne czy to trening (z obowiązkowym przerzucaniem opony) czy bieganie po lesie – wszystko jest tandetną kopią amerykańskich filmów sportowych, w dodatkowy wykonaną bez pomysłu, ślamazarnie i tandetnie. Same sceny walki są chaotyczne i nie do końca wiadomo o co w nich chodzi. Zresztą brak pieszczenia się z widzem to domena Fightera – przez większość czasu nie wiemy co bohater zrobił z narkotykami, dlaczego nienawidzi swojego byłego kumpla czy nawet dlaczego ich dziewczyna wylądowała w szpitalu – co jest ważnym zwrotem akcji, oczywiście pominiętym. Jak wszystko, a te mógłbym wyliczać w nieskończoność.

Dźwięk to już totalna, kurwa, paranoja. Z jednej strony polski hip hop w postaci jednej z piosenek Fokusa, z drugiej silna potrzeba włączenia napisów do filmu, bo po prostu nie słychać o czym rozmawiają te wszystkie smutne postaci. Naprawdę, to kolejny Polski film, którego nie da się oglądać bez napisów. Żeby było zabawniej – napisy oczywiście na Netflixie, właśnie polskie, ale nie ma już angielskich. Dlaczego? To już lecenie sobie w chuja przez dystrybutora, który nawet tak drobnym akcentem pokazał totalny brak wiary w prezentowany przez siebie film. Zresztą poniekąd trudno się dziwić.

Fighter to słaba fabuła, prze-amerykanizowane kadry, totalnie losowa obsada. dźwięk, który bardziej przeszkadza niż pomaga w zrozumieniu tego bzdetu, trochę seksu, szczypta klepania się po mordach i to właściwie tyle. Mniej więcej w trzeciej godzinie filmu sprawdziliśmy z dziewczyną zegarki i oglądaliśmy go już 57 minut. I chociaż zostało jedynie pół godziny (bo sam film mana szczęście jedynie 90 minut) to musieliśmy go zatrzymać i dolać sobie aperolu… Bo na trzeźwo po prostu się nie dało. Ocena to 2/10 i jak to mówili nasi dziadkowie: „Biez wodki nie razbieriosz”.

Żałuję, że to oglądałem, bo mogłem w tym czasie pograć na telefonie.

Piotrek Gniewkowski (Niekulturalny)

Krytyk filmowy i teatralny, zapalony gracz konsolowy i komputerowy. Od kilku lat pracuje w branży reklamowej przy projektach influencerskich. Zakochany w najnowszych technologiach. W wolnych chwilach fotografuje Warszawę.

Zostaw komentarz: