Skip to main content

Zdradzę Wam pewien mroczny sekret: rzadko kiedy odwiedzam mniejsze kina, bo przyznam szczerze – nie bardzo mam na to czas. Jest to z całą pewnością jedna z moich największych bolączek, bo gdy już to zrobię, gdy spędzę popołudnie w kinie studyjnym zwykle jestem więcej niż zadowolony. Kina studyjne to niepowtarzalna okazja, aby poznać inną kulturę, zobaczyć inny świat, doświadczyć niedoświadczalnego w normalnych warunkach. Taka wyprawa to często powrót do filmowych korzeni czyli proste, ale nadal wiele znaczące zagłębianie się w historię, w bohaterów, w samo kino.

Made in Italy to film o którym usłyszałem na tydzień przed planowanym seansem. Ot przypadkowe zaproszenie na pokaz przedpremierowy, które wpadło mi w ręce. A żeby było śmieszniej pokaz odbył się w warszawskim kinie Elektronik o którym również wcześniej nigdy nie słyszałem. Wiem, jako dumny mieszkaniec Warszawy i zdeklarowany fan kina powinienem w ogóle się do czegoś takiego nie przyznawać, ale w okolicach Placu Wilsona kojarzę tylko Kino Wisła.

Pewien facet w średnim wieku pracuje w fabryce mięsa z której zwalnianych jest coraz więcej osób. Riko nie jest ani szczęśliwy, ani nieszczęśliwy – żyje z dnia na dzień strofując syna, kłócąc się z żoną, a nocami grając w pokera z kolegami. Ma problemy jak każdy z nas, ale bardzo często radzi sobie idąc przez życie z podniesioną głową. I właściwie o tym jest ta historia.

Fabuła być może nie zaskakuje, być może nie zachwyca – ale to tylko kilka słów zapisanych na blogu, które nie są w stanie oddać tego jak się ten film ogląda. Scenariusz jest wycinkiem z czyjegoś życia, nie ma tutaj czystej fabuły, nie ma jasno zarysowanych wątków. To co otrzymujemy to prosty zapis kilkunastu miesięcy z życia jednego, wydawać by się mogło, nic nie znaczącego człowieka. Zapis co warto podkreślić kolorowy i niezwykle sympatyczny, chociaż przepełniony również wątkami dramatycznymi. Jedno z Was powie, że film był o niczym, a ja wtedy dorzucając swoje trzy grosze stwierdzę, że właśnie był o wszystkim. Bo problemy są tutaj poruszone naprawdę pięknie, akcja napędzana jest fantastyczną ścieżką dźwiękową, a bohaterowie są po prostu ludzcy.

W rolach głównych występują rewelacyjny Stefano Accorsi i nasza rodzima Kasia Smutniak, która co prawda w krajowym kinie swojego miejsca nie odnalazła, ale we Włoszech radzi sobie całkiem nieźle. Początkowo bałem się, że będzie mnie irytować, ale jej postać jest naprawdę nieźle napisana, a jej gra aktorska stoi na wysokim, międzynarodowym poziomie. Zresztą tak samo jak umiejętności językowe – w ogóle nie słyszałem u niej akcentu. Stefano przypominający czasami Johnnego Deppa to aktor doskonały, świetnie radzący sobie w dramatach. Nie mam ani jemu, ani nikomu innemu nic do zarzucenia. Reszty obsady niestety nie wymienię, bo kompletnie nie znam się na włoskim kinie – w każdym razie nikt nie odstawał od nikogo i wszystko tworzyło wiarygodną całość.

Bardzo podobały mi się również zdjęcia – przepięknie ukazano w nich włoskie uliczki czy chociażby Rzym. Zachwycają szczególnie kadry nocne, pięknie i finezyjnie oświetlone, nakręcone ze smakiem. Jak zdjęcia to i oczywiście montaż – fantastycznie pocięty, złożony oraz ubarwiony niekiedy niezwykłymi filtrami i pasującą, często mocno rockową muzyką. To co mi się nie podobało to z całą pewnością „cięcia” pomiędzy scenami. To zbrodnia, że montaż jest tak fantastyczny, a ważne wydarzenie oddzielone są „czarnym przejściem” z niekiedy 2 sekundową pauzą. Wielki fuck dla kogoś, kto to wymyślił.

Scenariusz może, ale nie musi się podobać. Dla mnie był odrobinę zbyt wybiórczy, losowy i zaledwie nieśmiało rysujących charaktery bohaterów. Natomiast tak to już jest z wyrywkami życia – nie są pełne. To co mi się nie podobało potrafię jednak zrozumieć i właściwie zinterpretować. Na szczęście większość dialogów naprawdę mnie wciągnęła. Film jest niestety odrobinę za długi, szczerze mówiąc uciąłbym go na wysokości 75% (kto oglądał ten wie w którym miejscu), ale w sumie trochę sztucznie dopisana końcówka w ogólnym rozrachunku nie jest niczym złym i wspaniale dopełnia ten dość niestandardowy obraz ludzkiej przyjaźni, miłości i życia. Gdyby porzucić wątki w miejscu, które sobie wymyśliłem – dużo by stracił. Brawa dla reżysera za konsekwencję i nieszablonowe podejście do tematu.

Czy warto? Moim zdaniem absolutnie tak, ponieważ produkcja ta pod względem technicznym i uczuciowym jest naprawdę pierwszą ligą. Spokojne, przyjazne, czasami nieco smutniejsze – ale na pewno kolorowe włoskie kino. Made in Italy nie ustrzegł się przy swoim pięknie drobnych, czasami irytujących wad, ale nie są zauważalne dla przeciętnego widza, a jedynie dla kogoś tak chorobliwie uczulonego na pewne aspekty kinowego świata jak ja. Podczas seansu moją głowę nawiedziła jednak taka myśl – Polacy by tak nie umieli. I niech to zdanie najlepiej posłuży za recenzję i za to z jakim typem kina mamy do czynienia. My niestety robiąc film z założenia pozytywny od razu idziemy w tandetne komedie romantyczne, a jak w dramat to z trupami, alkoholem i biciem żon. A tutaj mamy życie, jego przegląd. Przegląd, który bardzo mnie uspokoił i zrelaksował. Przegląd, który pokazał również inne kultury i tolerancje, której próżno szukać na naszym podwórku! Natychmiast do kina!

Piotrek Gniewkowski (Niekulturalny)

Krytyk filmowy i teatralny, zapalony gracz konsolowy i komputerowy. Od kilku lat pracuje w branży reklamowej przy projektach influencerskich. Zakochany w najnowszych technologiach. W wolnych chwilach fotografuje Warszawę.

One Comment

Zostaw komentarz: