Kiedyś postanowiłem sobie, że The Defenders obejrzę jednego dnia – usiądę, włączę i nie wstanę dopóki się nie skończy. Chociaż większość z Was zna mnie jako filmowo-serialowego świra, to prawdę mówiąc nigdy w życiu nie zrobiłem sobie takiego maratonu. Powiem więcej: ja ich po prostu nie rozumiem, nie uznaje, gdyż czasami zdarza mi się przeciągać oglądanie do kilku miesięcy, aby tylko być z bohaterami jak najdłużej. Mimo wszystko w mojej głowie budowała się niezwykła ciekawość – w końcu czterech niezwykłych bohaterów w jednym serialu, który niczym Avengers zapowiada niezłą młóckę i rozpierduchę? Dla takich emocji jestem w stanie złamać nawet własną strefę komfortu.
Czas biegnie jednak nieubłaganie, a dwa dni temu minął tydzień od Netflixowej premiery „Obrońców” i dopiero dziś zdecydowałem się napisać o nich kilka słów. I wcale nie czekałem na lepszą koniunkturę gwiazd… Po prostu skończyłem go dopiero wczoraj wieczorem. A patrząc na to, że „The Defenders” to jedynie 8 odcinków po 50 minut… Nie udało mi się więc dotrzymać słowa. Chociaż to nie do końca moja wina.
Jeśli oglądaliście poprzednie Marvelowo-Netflixowe seriale superbohaterskie to z pewnością macie już swoich ulubieńców, których przygody chcielibyście dalej oglądać oraz Iron Fista, którego już zdąrzyliście znienawidzić. The Defenders to mieszanka wybuchowa, w której spotkamy Jessicę Jones, Luka Cage’a, Daredevila i wspomnianą „żelazną pięść” w postaci blondwłosego cherubinka. Jeśli pamiętacie moją recenzję solowego Iron Fist’a to wiecie, że wielkim fanem nie jestem, ot w moim odczuciu gość jest słabą podróbką Arrowa i to tyle. Dlatego tym większy był mój smutek, gdy okazało się, iż praktycznie cała fabuła bazuje właśnie na jego historii. Co to tak naprawdę oznacza?
Scenariusz pierwszych odcinków to właściwie cztery niezbyt sensownie połączone historie, które powinny według standardowej logiki wprowadzić nas w historię i nakreślić wszelakie motywacje bohaterów. Tych niestety praktycznie nie ma – czy to w złych, którzy pragną właściwie nie wiadomo czego, nie wiadomo jakim kosztem i kwestią nawet najgłupszych sojuszy czy tych dobrych, którzy „nie chcą, ale muszą bronić miasta”. Na przestrzeni zaledwie 8 odcinków dostaliśmy więc nie tylko historię „połączenia” w większości obcych sobie indywidualności, co jeszcze ich licznych pomocników oraz coraz liczniejszej grupy przeciwników.
Główne bóle w tej kwestii są tak naprawdę trzy: początkowo fajni, ale stopniowo coraz słabsi „główni źli”, którzy w pojedynczych serialach mieli jakiekolwiek znaczenie – tutaj tej mocy i tajemniczości już nie mają. Niestety są jedynie słabym tłem dla tych dobrych, brak im osobowości i działają głupio – wręcz po omacku. Drugim problemem jest Jessica Jones, która na tle grupy bohaterów wypada zdecydowanie drugorzędnie – jej postać ciągle tylko narzeka, a supermoc na dobrą sprawę do niczego się nie nadaje. O ile jej solowy występ był w moim odczuciu najlepszym z całej czwórki – tak w grupie jest wydaje się nie tylko zbędna, szara i pozbawiona jakiegokolwiek talentu. Trzecim problemem jest to, że fabuła skupia się prawie wyłącznie na powiązaniach z Iron Fistem. Dostajemy więc w twarz całym szeregiem mistycznego pierdolenia o tajnych zakonach, jakiś podejrzanych mocach duchowych i ciągłe ataki słabo wykreowanych „ninja-wannabe”. Ach i walka! Jakby na to nie patrzeć – jest słabo. Pojedynki są drętwe, źle napisane, mają okropną choreografię i żółwie tempo. Nużą praktycznie w każdym aspekcie, ale co najgorsze raz są straszliwie ciche, a innym razem (np. w finale) ich tłem jest jakiś emo-teen zespół, który totalnie burzy powagę i tak nazbyt pastiszowych scen. Brakuje tylko, aby bili się w przyśpieszonym tempie, jak to było z pościgami w końcówkach Benny Hilla. O jak śmiesznie.
Postacie drugoplanowe jak zwykle dają radę – momentami mają więcej do powiedzenia niż postacie pierwszoplanowe. Do tego w nich przynajmniej czuć jakiś charakter. No i chociaż generalnie na ekranie panuje tłok – każdy widz ponownie spotka swojego ulubionego aktora. W The Defenders pojawiają się właściwie chyba wszyscy, którzy jak dotąd nie zostali zabici.
Jeśli chodzi o ujęcia i ogólne prowadzenie scen – jest normalnie. Serial nie wyróżnia się pod tym względem na tle innych komiksowo-telewizyjnych produkcji. Ot taka prosta, rzemieślnicza robota. W momencie, gdy scenariusz był już jednak gotowy, a zdjęcia powoli się już rozpoczynały to nikt z produkcji nie zdawał sobie sprawy, że szumnie zapowiadany Iron Fist nie przypadnie do gustu szerszej publiczności i stawianie wszystko na jego kartę jest strzałem z bazooki we własną stopę. Zapominając jednak o tym, że bohaterowie kiedykolwiek wystąpili w osobnych serialach, oraz o tym, że miały one różny, chociaż zdecydowanie lepszy poziom – a układając sobie w głowie myśl, że wszystko to od początku było jednością – The Defenders są do obejrzenia. To po prostu swoisty finał, po którym tak naprawdę seria mogłaby się już zakończyć na dobre.
Tłok na ekranie, fabuła oparta na złym bohaterze, słabe zróżnicowanie supermocy, kiepsko poprowadzeni „zbójcy”. Powtórzę to co mówiłem już wielokrotnie w innej recenzji – panowie z Netflixa i Marvela – włączcie sobie Arrow na kilka minut i zobaczcie jak się przedstawia w serialach bohaterów i jak żywa potrafi być tam akcja. I nie hołduję wspomnianemu serialowi jako mistrzostwu świata, bo przygody Zielonej Strzały mają setki wad – ale jak już coś kopiować i ulepszyć – to od lepszych w tym temacie.