Kochacie komiksy? Zgaduję, że tak! No i tu zaczynają się schody… jeśli je lubicie to najpewniej recenzowaną w tym odcinku Kapitan Marvel już oglądaliście! Jeśli natomiast nie lubicie komiksów (i nie zgadłem) to… z pewnością jej nie obejrzycie, zwłaszcza, że do nadrobienia macie kilkanaście innych filmów, które od lat budowały wielką sagę MCU, a już w kwietniu otrzymają ostateczny finał w najnowszych Avengers: Koniec gry. Dla tych jednak, którzy chcą dowiedzieć się tego jak przedstawia się pierwszy solowy film o najsilniejszej superbohaterce – niniejsza recenzja. Zdradzę w niej również czy moim zdaniem konieczny jest seans, aby pełnoprawnie cieszyć się z produkcji, która zadebiutuje już za miesiąc. Swoją drogą – jeśli moja „krótka forma” to dla Was za mało, to w piątek dostarczyłem pełną recenzję! Bez zbędnego przedłużania post powstał z okazji taniej środy w Cinema City! Film zobaczyłem w technologii ScreenX – gdzie obraz wyświetla się również na ścianach bocznych. Zapraszam Was również na moje media społecznościowe! Znajdziecie mnie na Twitterze [klik], na Instagramie [klik] oraz oczywiście na Facebooku [klik].
- Kapitan Marvel
O czym: Główna bohaterka przypadkowo rozbija się na ziemi, którą oczywiście będzie musiała uratować przed złem i występkiem w postaci zmiennokształtnych Scrulli.
Dlaczego tak: Młody Samuel L. Jackson wypadł bardzo fajnie i w świetny sposób połączył trochę „obcą” produkcję ze znanym nam uniwersum. Dzięki niemu film jest zabawny i dużo żywszy. Brie Larson jest urocza, ma świetny warsztat i czuć w niej pewność siebie. To doskonałe, że nie stara się równać z mężczyznami – a po prostu ich przewyższa. Dzięki temu Kapitan Marvel to fantastyczna mieszanka – trochę bijatyk, trochę kosmosu, jakaś intryga – po prostu wszystko jest na swoim miejscu. I jest cudowny kot! Pokochacie go! I wielki plus za hołd dla Stana Lee. W ogóle recenzowana produkcja zrobiona jest jak od linijki – bardzo bezpiecznie – dzięki czemu trzyma poziom.
Dlaczego nie: Gdyby nie postać Nick’a Fury’ego Kapitan Marvel wyglądałaby trochę… jak jakiś Star Trek. Mało w tej „Marvel” samego Marvela. Film trochę nie do końca potrafi znaleźć własną tożsamość. Generalnie intryga jest taka sobie, Scrulle wyglądają jak Szatan Serduszko z Dragon Ball’a, a główna konfrontacja… jest nadzwyczajnie zwyczajna. Chociaż to wielka superprodukcja – chyba nie ma powodu tracić pieniędzy na wizyty w IMAX – natomiast w ScreenX w którym obraz wyświetlany jest również na ścianach – można sprawdzić. Dla samej możliwości zapoznania się z tą technologią.
Kiedy: Moim zdaniem wielbiciele kina superbohaterskiego powinni pobiec do kina i nawet sekundy się nad tym nie zastanawiać. Warto jednak uczciwie przyznać, że chociaż film ogólnie jest bardzo dobry, to opowiedziany został „w przeszłości” – coś jak Wonder Woman – i nie bardzo wpływa na dzisiejsze wydarzenia (chociaż scenarzyści starają się przekazać kilka smaczków). Jeśli nie nakręca Was Brie Larson, to na Avengers: Koniec gry możecie iść bez nadrabiania, co najwyżej sprawdzając w Wikipedii kim jest Kapitan Marvel i dlaczego jest taka silna. Aha – po filmie są dwie dodatkowe sceny. To takie info dla niecierpliwych.